AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Ślůnsko rajza do Rusyje
czyli jak dwóch pieronów, jedyn gizd i dwie frele do Murmańska pojechali

Murmańsk. Koło podbiegunowe. Morze Arktyczne. Białe noce.
Niedźwiedzie, komary, daleko, zimno, pusto.

Nie pytajcie, dlaczego akurat tam, bo odpowiedzi jasnej nie ma.
Może przez Projekt Aurora?
Może dlatego, że mało kto tam jeździ?
A może dlatego, że po prostu Murmańsk jest?

Nie pytajcie też, dlaczego pojechaliśmy dwoma starymi rupciami.
Chyba po prostu doskonale pasowały do naszej koncepcji ;)


Na początek krótki cytat z wątku przygotowawczego:

No to jadymy. A jedzie ekipa ze Ślonska + Jagna, czyli 3 synki, 1 pieroński gizd (tyn gizd to je tysz chachor) i 2 dziouchy wyzgerne, w składzie Jagna, Aga, Jarek, Patryk, Tomol i jou czyli tyn pieroński gizd/chachor (starou ekipa Złombola 2012).
Już na krzcie nom potek życoł, ze cza roz pingwiny widzieć w zyciu. No, a wszyjscy wiymy, że pingwiny w śniegu daleko stond miyszkajom, a sniyk to zawsze z północy przeca leci, to my tak sie pejdzieli pewnego dnia, ze pojadymy te pingwiny obejrzeć bo to nasze marzynie życiowe i spełnienie tyj rajzy.

Żeby zicher do tych pingwinów w śniegach północy dojechać, to my sie wybrali na nojblizszy skup złomu i wymiyniyli my za halba i litra, na te dwie kary rajdowe. Pierwszoł kara juz zaprawionoł w bojach na poludniu, w hicu Grecji, na hołdach Albanii, na autobanie w Chorwacji, dobry jargang po liftingu, i wytegowaniu wihajstra.

Dziouchy i Synki, to je skodnik:


Dobry to je rocznik, ze szlachetna odmianum rdzy, dachym z reno klijo, normalnie jak w kabryjolecie merca sie jedzie. do tego muza na pokladzie umcy umcy i słoma na delówce. Jak słoma je ważnou w naszym życiu to musicie przijechać do nous na wiejś na Ślonsk i sie łobejrzec.
Przi tych skreczach i nie ino, oprócz widoku dampfujoncego silnika som my dobrych myśli, ze dojadymy do tych pingwinów, okompiymy sie w morzu arktycznym, cigareta zakurzymy i przijadymy do dom. Jak nous jaki misiu nie bajsnie w rzić, silnik sie nie wybuchnie, to 30go czerwca meldujymy sie nazout z jajcym od pingwina (to do szwagra, co nie moge jechać, ajerkoniak chce zrobić). Spać banymy przi miejsionczku, hajcować fojer, a na gambie baje nec na kopruchy. W pukyltaszy momy trampki, hantuch, fuzekli 3 poury i srajtasma. W wersji de luxe banum taszyntuchy. We wsi nom farorz pejdzioł, że w Murmansku kajś tam w Rusyji bezmajś całe hołdy pingwinów furgajom. No to tez tam pojadymy...
Dobra, juz koncza heblać abyście nie zynkli. Na pokładzie baje jeszcze Jagna, co nie godou po naszymu (ale sie napewno naucy)...

Narajzie to tela do wous. Jakbyco to Grucha z naszego i swojego na wasze pociśnie. W piontek bierymy wizy od konsula, w sobota rano poszpurtomy w lidlu i sztartujymy.

Kusiki dlo Wous od Skodnik & Imprezowytrzeżwiałkowóz Rejli Tim

To był prolog śląski. Oraz Fazikowa wersja pomysłu. Teraz będzie moja ;)

... a pomysł urodził się w styczniu, jak zwykle gdzieś w kablu telefonicznym między Berlinem a Zieloną Górą ...

- Jagna, widziałaś, gdzie w tym roku Złombol jedzie?
- Na Nordkapp, fajnie...
- No fajnie, ale nie lepiej dookoła Bałtyku?
- No wiesz, Rosja, ludzie się boją, wizy i tak dalej...
- A ty się boisz?
- Zgłupiałeś? Czego?
- To co, jedziemy alternatywnym Złombolem przez Rosję?
- A czym? Dwa czy cztery kółka?
- A twoja jagnięcina da radę?
- [foch]
- To co, czerwiec? Białe noce? Niedźwiedzie i komary?
- Przekonałeś mnie!

Ponieważ jednak Fazi takich pomysłów na co najmniej dwa na miesiąc, szybko o tym zapomniałam. Ale w maju sprawa jednak nabiera rumieńców, kompletują się ludzie (same Ślązaki...), maszyny, chyba jednak pojedziemy, czas załatwiać wizy...

Okazuje się to nie takie łatwe (tzn. po stronie polskiej, bo Fazi dostał swoją bez problemu w germański paszport). Mi się nie chce użerać, biorę namiary od Sambora na jedną agencję warszawską, tam mnie przekierowują na Poznań (bo jest rejonizacja), gdzie gość zamyka sprawę "pani tylko płaci, ja robię resztę" i po tygodniu kurier przynosi paszport z wizą. Wydaną w Gdańsku. Rejonizacja w wydaniu rosyjskim ;)

Jednak śląska cześć ekipy upiera się, że da radę sama i poddaje się dopiero po trzecim odrzuceniu wniosku przez ambasadę ;) kończy się to tym, że Fazi jedzie na wariata do Poznania po trzy paszporty kilka godzin przed wyjazdem...

Do tego pod koniec maja, Jagna w ferworze badań naukowych, gdzieś w polu, usiłuje odciąć sobie trzy palce, na szczęście u lewej dłoni i na szczęście nie do końca skutecznie. Palce zostały, choć połamane i poharatane.

Ambulatorium chirurgiczne, już po zastrzyku przeciwbólowym, przeciwtężcowym, rentgenie, czyszczeniu rany...

- Panie doktorze, bo ja za trzy tygodnie na motocyklu do Murmańska jadę...
- ??? Pani się cieszy, że pani do końca tych palców nie obcięła, a nie jakiś Murmańsk!

Kolejny tydzień upływa mi na łykaniu ketonalu, łażeniu od ortopedy do chirurga, wysłuchiwaniu wzajemnych opinii "kto to tak założył?" "a czemu tego nie zszył?" "a po ta szyna, jak złamanie w bok?" "pod tym opatrunkiem się nie zagoi nigdy" itp. itd.

No żesz... To skąd ja mam wiedzieć co robić, jak mam tyle sprzecznych opinii? W końcu postanawiam zaufać Blobowi, który udziela mi rad telefonicznie na podstawie RTG oraz MMS :bow:

Tydzień przed wyjazdem:

- Jagna, a jakby tak na wesele podlaskie zajrzeć przy okazji?
- Wiesz, że stamtąd to my szybko nie wyjedziemy?
- eee tam, damy radę ;)

Dzień przed wyjazdem:

- Jagna , k....a!!!!
- ??
- Nie mamy czym jechać, Jarek musi zostać w domu, a polonez był na niego, nie zdążymy załatwić papierów !!!
- przecież w piątkę nie wejdziemy do favoritki...
- biorę swoją astrę!
- jezu, nie, ja nie chcę, przecież to do Suwałk nie dojedzie!!!
- jak nie !!!

No to mamy skład ustalony:

Załoga Opla Astry wersja OST, rocznik 1994, czyli Jagna, Fazi i Patryk.

Załoga skody favorit vel Szkodnik czyli Aga i Krzychu.

Piątek, 14 czerwca, gdzieś koło 19, siadam obok Faziego do OST i następuje koniec znanej mi rzeczywistości. Polskiej rzeczywistości. Odtąd wszystko jest po śląsku...

Gdzieś koło północy dojeżdżamy do familii fazikowej, gdzie dodatkowo czeka komitet powitalno - pożegnalny w składzie Wilczyca, Lupus, Naczelny Filozof. Komitet nie tylko czekał, ale zaczął powoli rozkręcać imprezę garażową. Tym razem nie było tańców do rana, a rolę główną odgrywała astra i jej szybki nocny przegląd. Pierwszy od xxx lat...

Lupus chyba wątpi w OST...


Fazikowy bracik poprawia auspuff:


I tylko chyba Fazi jest przekonany o niezawodności swojego pojazdu...


Podglądnięcie od spodu astry uświadomiło nas tylko o ilości korozji oraz niezbędnych napraw, które powinny zostać przeprowadzone natychmiast.
Zamiast tych wszystkich napraw Fazi wymienił olej... i z czystym sumieniem mogliśmy prześć do imprezy garażowej właściwej ;)

Rano Fazi z braćmi lata po garażu, montuje CB, przypomina sobie o niezapłaconym OC...

A ja prowadzę interesującą rozmowę z Fazikową bratanicą. Która mówi wyłącznie po śląsku. Uruchamiam swoje wszystkie możliwe translatorskie zdolności i jedyne co rozumiem to "Ouma, moga na hof?". Jak ja przeżyję następne dwa tygodnie, skoro nie potrafię dogadać się z trzyletnią dziewczynką??

Z Wilczycą i Agą pucujemy z grubsza oba auta i obklejamy abcybildrami (znaczy naklejkami). + 10 do lansu !

No i w końcu w południe ruszamy na wschód...


Szybko osiągamy naszą prędkość przelotową (czyli jakieś 90 km/h) i testujemy CB radio.
Oczywiście spełniają się moje przewidywania i wszyscy mówią po śląsku. Znaczy ja odpowiadam po polsku, udając, że tak, oczywiście, wszystko doskonale rozumiem... I dziękuję sobie samej, że znam niemiecki, bo bez tego nie rozumiałabym już zupełnie nic...

- hallo skodniki
- coooooooooooo
- zeżarlibymy co?
- abo kafeja?
- jaaa, kafejaaaa!
- no to szukej jaki parkplac!

Ewentualnie:

- ej, skodniki, warzimy kafeja?
- ja! A mousz tam cigarety?
- mooom... A bombony jakie?

Przez 400 km na Podlasie były ze trzy kafepauzy, cigaretenpauz to już nie liczę, do tego przerwa na zakup czereśni pod Grójcem, oglądanie dużego fiata pod Mińskiem, itp. itd.

Oczywiście na sam koniec się lekko pogubiliśmy, zrobiło się nawet offroadowo:


I trochę się pyli:


Ze skodnika dobiega do nas:
- pierona, chyba niymom filtra kabiny, bo mi maras we slypia leci!

Zakurzeni i spóźnieni docieramy na podlaskie wesele...

Wesele podlaskie...
To umyka wszelkim opisom...
Mam tylko jakieś przebłyski...
Tańce na boso, bo od szpilek rozbolały stopy...
Nogi za to brudne po łydki od kurzu ;)
Rozmowy przy ognisku...
Lokalny wyrób spirytusowy...
Dziesiątki ludzi z forum, wszyscy roześmiani, rozgadani...
O świcie ktoś odpala beemkę ślubną...

Eh, szkoda nocy na spanie...

Jednak moja kondycja ma jakieś ograniczenia i wcale już nie bladym świtem opuszczam towarzystwo i idę spać, zostawiając Faziego w akcji (który z założenia zawsze kończy imprezę).

W głowie szumi, przed oczami błyska, zmęczona jak pieron, spaaaać!!! Zaciskam mocno oczy, bo już całkiem widno i ...

Kukuryku! kuukkurykku! KUUUKURYYYKU!!!

ach, więc ten wybieg tuż za namiotem był dla kur...

nie... nie mogę... no nie da się.... dwa metry od mojej głowy stado kogutów!! litości...

Stopery, gdzie są moje stopery?? W kosmetyczce. A ta w astrze. Zamkniętej. A kluczyki ma Patryk.
No nie, nie jestem aż tak wredna, żeby go budzić o 5.30...

Mimo szumu w głowie i szarych komórek na wakacjach przypominam sobie jedną z wielu "zalet" astry.
Otóż wieki temu odpadł "kręcik" od opuszczania szyby i działa ona w trybie ręcznym, tzn. daje się jej położenie swobodnie regulować ręką ;)

Wypełzam z namiotu, dłonie na szybę, ruch posuwisty w dół i już mam wszystko...

Stopery w uszy (od czasu, kiedy po Twierdzy Kłodzko wyjmował je laryngolog jestem dość ostrożna :) ) i słyszę już tylko subtelne "kururyku" zamiast "KUUUKURYYYKU!!!"

Ufff...

śpię.... tak mniej więcej do 7, kiedy do namiotu wkracza (choć... nie... to nie jest najlepsze określenie, sugeruje bowiem kroki...), wczołguje się Fazi.

śpię... gorąco strasznie, słońce w pełni, może rozepnę namiot, będzie przewiew?

śpię... ale ktoś się na mnie patrzy. Tak jakoś bokiem? Śnię? Kura? KURA? Tak, zaciekawiona, przekręcająca głowę na bok kura w przedsionku namiotu. Siooo!


śpię...

nie, nie śpię! Nie śpię, bo z namiotu obok słyszę "Krzysiu, warzimy kafeja?"

aaaa!

Poddaję się.
Wyśpię się w aucie. Zostawiam w namiocie trupa, który wczoraj był jeszcze Fazim, patrzę na jego "czorne giry", potem na swoje - są nie mniej czarniejsze...
Nieforumowa część naszej ekipy, która poszła spać o przyzwoitej porze jest gotowa do wyjazdu. Chcą jednak zaliczyć niedzielną mszę (jedziemy w końcu na Dziki Wschód, a nawet Północ, lepiej więc poprosić tego i owego o wsparcie), umawiamy się więc na wyjazd koło 11. Patrzę na zawartość mojego namiotu i już wiem, że łatwo z tym nie będzie...
Ślązoki pojechały rzykać* do kościoła, a ja udaję się w stronę reszty namiotów. Nie bardzo widać tam jakikolwiek ruch ;)
Za to króluje moje "ukochane" ptactwo:


Aga, Krzychu i Patryk wracają pod silnym wrażeniem kazania lokalnego farorza* oraz dyscypliny panującej w parafii. Jednak co wschód, to wschód ;)
Coś koło 13 towarzystwo jest mniej więcej skompletowane, załapujemy się jeszcze na poprawinowy obiad i w końcu już naprawdę jedziemy...
jeszcze krótki lans w wykonaniu młodej pary:


OST poprowadzi Patryk, pozostała część teamu za dobrze się wczoraj bawiła, i w końcu ruszamy:


Plan mamy sprytny: spędzić noc na procedurach granicznych unijno - rosyjskich. Znaczy jeden lata po okienkach, reszta śpi.
Ale żeby go zrealizować musimy najpierw dojechać do granicy... a energia raczej z nas nie tryska:


Ale jedziemy... Na Litwie przerwa paszowa. Ilość artykułów spożywczych przewożonych przez szkodnika pozwoliłaby nam chyba dojechać do Mongolii ;)
Po kolacji (wurszt* z patelni+zupki kuksu) ślunskie chopy pomywają beszteki* ;)


Coś koło 2 w nocy dobijamy do granicy, przygotowani na kilometrowe kolejki. Tymczasem stoją tu aż 3 auta. Co wcale nie znaczy, że będzie szybko ;)
Fazi i Krzychu biorą papiery i znikają, reszta próbuje spać. Ale ciemnej nocy już nie ma, tylko szarówka...W sumie nie jestem pewna, czy to szarówka, czy miliardy komarów... Skoro tyle ich jest tu, to co będzie na północy??

Na granicy mamy pierwsze spotkanie z językiem rosyjskim. Wychodzi na to, że tylko ja się go kiedyś uczyłam, i to w zamierzchłej, podstawówkowej przeszłości. Reszta zna głównie "da swidanja" oraz "ruki w wierch" ;) no i jeszcze Fazi przypomina sobie różne przydatne rozmówki ze swojej rosyjskiej podróży sprzed roku...
Tak więc chwilowo obejmuję stanowisko Naczelnego Kryptografa i przekładam na drogowskazach literka po literce z cyrylicy na nasze ;)
Chłopaki dwie godziny latają między okienkami, papierologia niezła, w końcu Fazi wraca do auta. Sięga po komórkę i udaje, że dzwoni.

- Patryk wejrzyj ino wew kalendorz. 12 kwitnia 2010 jaki to je dziyn? Bo nie puszcza nas bez granica jak nie podom daty wydania paszportu Fotra (auto nie jest na Fazika ino na Fotra)..
Przeca nie banam dzwonił do niego w środku nocy, nawet nie wiy, kaj mo paszport...
W końcu, już za jasnego, opuszczamy granicę, szukamy pierwszej lepszej drogi w bok i zarządzamy drzemkę poranną ;)


Mimo pełnego słońca gryzą nas pierdyliardy komarów. Śpimy więc góra dwie godziny i wstajemy na śniadanie, nadal w towarzystwie komarów. Na szczęście Krzychu kupił nam takie coś (znaczy nec na kopruchy* kupił). Nobla powinni dać temu co to wymyślił. Pokojowego!


Oczywiście, nawet na polnej drodze, udało nam się zaparkować tam gdzie nie wolno:


Ciut wyspani ruszamy na Psków i dalej na Sankt Petersburg.

W jakiejś dziurze zabitej dechami zatrzymujemy się przed sklepem:


gdzie dają, ooo, takie dobre pierogi na ciepło:


ciasto smażone w tłuszczu jak nasze pączki, a w środku przeróżne farsze: kapusta, kartofle, powidła... mniam... Chyba trzy razy wracamy po dokładkę ;)

Sankt Petersburg bierzemy obwodnicą, jakoś się nam udaje ominąć korki, choć jazda po pięciopasmowej obwodnicy, gdzie zmiana pasa z najbardziej zewnętrznego na ten najbardziej wewnętrzny jest na porządku dziennym i to oczywiście bez kierunkowskazu jest bardzo emocjonująca ;)

Przy zjeździe z obwodnicy widzimy coś, co nie nastraja zbyt optymistycznie:


1388 km to przy naszej prędkości jakieś miliony godzin...a gdzie kafepauzy? Cigaretenpauzy?
Przecież my:
Warzimy kafeja co 50 km.
4/5 teamu kurzy cigarety co 25 km

Te 1388 km to w zasadzie jedna, długa, nudna droga oznaczona jako M18. Nie ma przy niej miast ani wsi, wszystko pozostało z boku. Jest tylko las, coraz bardziej rachityczny i podmokły, w końcu tylko brzózki i bagna, a na samej północy tundra.

W obu autach mamy w navi Automapę z Hołowczycem. Równocześnie więc wybuchamy śmiechem, kiedy Krzysiu H. charakterystycznym głosem zapowiada:
"za. siedemset. dwadzieścia. cztery. kilometry. skręć w prawo"


W oplu mamy z tyłu szlafabtajlung, czyli wszystkie koce, poduszki itp do spania. I tylko troszeczkę kapie na głowę w czasie deszczu i tylko z jednej uszczelki ;) Po jakiś dwóch godzinach oglądania brzozowego lasu, bagnistego brzozowego lasu, suchego brzozowego lasu, ewentualnie młodnika brzozowego moszczę sobie z tyłu wygodne miejsce i odsypiam i wesele, i granicę... A Fazi z Patrykiem prowadzą techniczną rozmowę o wyższości jednych traktorów nad drugimi, w której występują wyłącznie słowa niemieckie (terminy techniczne) oraz śląskie (cała reszta) i z której nie rozumiem nic. Znaczy, CHYBA o traktorach gadali...

Gdzieś za Petersburgiem widzimy dziwny zwodzony most (przez rzekę Świr) i Fazi koniecznie musi go z bliska zobaczyć:


Parkujemy więc na szerokim poboczu po lewej stronie drogi. Po kilku minutach podjeżdża policja. Bojowo nastawiony policjant pyta, jak wjechaliśmy na to pobocze, skoro jest tu podwójna ciągła?
Na moment zapada krępująca cisza, po czym Fazi oznajmia (po polsku, z rosyjskimi końcówkami):

Więc to było tak panie policjancie, oczywiście widzieliśmy, że podwójna ciągła, oczywiście, ale ten most taki ładny i nowoczesny, no mus był obejrzeć, więc pojechaliśmy do przodu, o tam, za tym łukiem jest rondo, więc tam zawróciliśmy, wróciliśmy z powrotem, wjechaliśmy w tą tam uliczkę, zawróciliśmy i przodem na poboczu stanęliśmy tutaj. Piękna ta Rosja, pogoda też ładna, a do Pietrozawodska to ile jeszcze?

Biedny policmajster pomyślał chwilę, podrapał się i powiedział powoli "ahaaaa", po czym... odjechał.
Nie patrząc na to, że ślady kół obu aut dobitnie pokazywały, jak przejechaliśmy podwójną ciągłą...

I to było nasze jedyne spotkanie z tą okropną, łapówkarską rosyjską policją...

I znów M18...Lasy, brzozy, bagienka, las...

Po drodze przerwa na jednym z niewielu parkingów, gdzie dają coś zjeść. Próbujemy zjeść coś lokalnego - szaszłyki z baraniny. Oj, stary to był baran... albo oponami karmiony...


Jedziemy, jedziemy, wieczór, noc, a tu ciągle jasno... W końcu o potrzebie rozbicia namiotu przypomina nam ziewanie...

Zjeżdżamy sobie w polną drogę w bok i szukamy dogodnego placu.
Najważniejsza rzecz to fojer*, więc frele* (czyli Aga i Jagna) rozbijają namioty, a chopy bierą siekiera i idą w las po suszki.

Mamy piękny fojer, to ostatnia noc, kiedy jest choć ciut szaro, miliardy komarów dookoła...


Gadamy do wczesnych godzin porannych, bo jakoś tak kompletnie nie chce się spać jak jest jasno, w końcu koło 5 rano odpadamy. Fazi postanawia spędzić noc przy ognisku, a komary bardzo się z tego cieszą ;)

Słownik ślunskiej godki:
rzykać - modlić się
farorz - ksiądz
kopruch - komar
wurszt - kiełbasa
beszteki - naczynia
fojer - ogień, ognisko
frela - dziołcha

Rano Fazi przedstawia nam swoje nowe, nieco spuchnięte oblicze. Komary ucztowały sobie pół nocy na jego policzku ;)


a maska szkodnika robi za kuchnię i oddział opatrunkowy dla połamanych jagnięcych palców ;)

Krzychu sięga w przepastny kufer Szkodnika po kolejne zupki kuksu:


Po śniadaniu wracamy na szlak. Jest coraz bardziej pusto. Czasem 10 - 20 minut nie mijamy żadnego samochodu...


Zjeżdżamy na chwilę do cywilizacji, czyli najbliższego miasta, póki jeszcze jakieś są ;) bo na mapie mamy już powoli tylko jeziora i lasy...

Zajeżdżamy więc do Miedwieżiegorska, który okazuje się niezłą prowincjonalną dziurą ;) ale jest bank, są sklepy... Choć czas jakby stanął gdzieś koło roku 1985...

Chopy idą do banku wymienić pieniądze, frele zostają przy autach...

Podoba mi się ten apcybilder*:


Mina kota jakoś przypomina minę Fazika pod lodówką ;)

Po chwili do Agi i Jagny podchodzi miejscowy chłopak z pytaniem, czy naprawdę jesteśmy z Polski, bo on ma pradziadka Polaka ;) I tak poznajemy Saszę. Sasza jest magistrem rusycystyki, pracuje w fabryce (skąd my to znamy...) i jest właścicielem typowej rosyjskiej duszy ;)

Po kwadransie siedzimy u niego w kuchni, pijemy porządny rosyjski czaj, oglądamy zdjęcia pradziadka-Polaka (w sumie to raczej Białorusina, ale co tam ;) ) i słuchamy koncertu gitarowego w wykonaniu Saszy...


To nasza pierwsza styczność z niesamowitą życzliwością Rosjan.
Ale nie jest to takie proste...
Mimo wszystko Rosjanie są dość "na dystans". Mało kto potrafi przemóc się i podejść do nas na ulicy, zagadać z ciekawości...
Pewnie to jeszcze skutek dawnych czasów, kiedy za kontakty z innostrańcem można było pójść siedzieć.
Ale za to kiedy już kontakt zostanie nawiązany... Gość w dom, Bóg w dom to przy tym pikuś ;)

Obiecujemy Saszy solennie, że go odwiedzimy drogą powrotną, Sasza w zamian poprawia błędy na naszych naklejkach (oj, było ich, było...)




I wracamy na M18...


Jesteśmy już na wysokości Archangielska i Morza Białego... Znów kilometry bieżące brzozowych lasów dookoła...

Naszą główną rozrywką są niezbyt mądre rozmówki przez CB, Krzychu żali się, że już na pamięć zna każdą nutę każdej z ośmiu piosenek jakie ma w komórce (radia już nie mmm w tej brzozowej pustce...) Ja dla odmiany mam ich w komórce więcej, ale nie mam jej jak podłączyć ;)
Fazi wpada na pomysł przegrania muzyki z mojej komórki na Krzychową, bierze więc obydwie i przesiada się do szkodnika, a Aga do opla.
Do jakiejś godzinie jazdy efekt jest następujący:
- komórka Krzycha wzbogaciła się o jedną piosenkę (zdaje się , że była to Adele)
- komórka Jagny dostała najważniejszą śląską piosenkę (nieśmiertelna Cila...)
- zapasy piwa w szkodniku uległy zdecydowanemu zmniejszeniu...
- zapada decyzja o kupnie kabelka w najbliższej cywilizacji, czyli za jakieś 800 km ;)

Chłopaki tak się wczuły w przegrywanie międzykomórkowe, że....:


Przerwa obiadowa (ponieważ poszliśmy spać koło 5, a wstaliśmy koło południa, to obiad wypadł koło 20) w formie fasolki po bretońsku pichconej w astrze:


Burdel mamy już niezły ;) A raczej bardak ;) Jakieś to mało śląskie, złośliwie zauważę...

Jesteśmy już w Republice Karelii, jest jeszcze bardziej pusto, dookoła cienkie brzózki rosnące tak gęsto, że do lasu w zasadzie nie da się wejść.

Robimy sobie przerwę na kawę:


Kawie towarzyszy puszczona na cały regulator "Cila". Wszystkie karelskie niedźwiedzie pewnie uciekły głęboko w tajgę słysząc śląski ;)

Patrzymy na mapę, analizujemy i postanawiamy użyć pierwszego kontaktu przekazanego nam przez ekipę "Projektu Aurora" czyli Igora z Kandałakszy (motocyklisty rzecz jasna). Damską część ekipy bardzo pociąga perspektywa możliwości wzięcia prysznica... Eh, płonne to były nadzieje ...

Igor oczywiście zaprasza, będzie czekać na wjeździe do miasta. Nie zauważamy, że jest już prawie północ i trochę głupio o takiej porze zwalać się ludziom na głowę ;)

Igor bez problemu instaluje nas w swoim domu, i ani słowa nie mówi o dziwnej porze odwiedzin ;)
Kiedy wjeżdżamy na podwórko, nagle wyskakuje Igor i krzyczy "halt, halt!!" Czyżby coś dowiedział się o niemieckich paszportach części ekipy??

Uff, chodzi jedynie o to:


Tak kończą zbyt długi anteny CB radia na Igorowym podwórku ;) Na szczęście w porę zahamowaliśmy! Co byśmy zrobili bez CB radia? Jakbyśmy umawiali się na kafeja??

Igor przekazuje nam we władanie swój dom (a nie wie o nas przecież nic...) a sam nocuje u znajomej.
Dom typowy dla rosyjskiej wsi. Biednie, skromnie...


Jest już po północy, ale co to ma za znaczenie, jak jeszcze o 1 świeci słońce?:


Niestety na prysznic nie ma co liczyć, więc dziewczyny radzą sobie tak:


To po prawej to przykład techniki radzieckiej obecnej prawie w każdym domu ;) Plastikowy zbiornik od spłuczki łazienkowej, a w środku grzałka z termostatem ;) Od góry otwarte, łatwo dolać wody, od dołu kranik ;) Jedyny minus - kopie prądem ;)

Domek jest mikroskopijny, jeden pokój robi za wszystko:


ale jest komputer! I nawet internet! Co prawda szybkości żółwia, ale zawsze ;)
I do czegóż ten komputer służy Ślązakom?? Do oglądania śląskich kabaretów!!

Słownik ślunskiej godki:
apcybilder - naklejka

Kolejny raz przesunęła nam się noc, idziemy spać nad ranem, wstajemy w południe...
Chłopaki organizują prysznic. Zimny... :cold:




Pakowanie...


Fota pamiątkowa:


Odjazd...

I znów na M18... Do Murmańska niecałe 500 km, szafniemy* to dziś chyba...
M18 mogłaby służyć do kręcenia filmów drogi. Prosto, pusto, monotonnie ... i w jakiś sposób fascynująco...
Dookoła nie ma już prawie w ogóle wsi, tylko gęsta, nietknięta ręką człowieka tajga...
Jedyne odstępstwo od czasu do czasu to przemysłowe miasta, wyrosłe przy kopalniach rud metali czy innych surowców...
I oczywiście obiekty wojskowe. Jeszcze z 15 lat temu moglibyśmy tylko pomarzyć o zwiedzaniu okolic Murmańska...

M18...


Kłócimy się wszyscy przez CB, na jakiej szerokości jest koło podbiegunowe, bo zaraz powinniśmy je przekroczyć. 66 33 ? 67 33? 67 66? Fazi patrzy na mnie z wyrzutem, bo podobno ukończyłam Wydział Nauk Geograficznych ;)
I tak, nie wiadomo do końca jak, przegapiliśmy to koło! A podobno miał być wieeelki pomnik... :mur:
No nic, będziemy się lepiej rozglądać, wracając ;)
Na wysokości Apatytów las robi się niższy, i pojawiają się góry. Jest w końcu na po popatrzeć ;)


Na razie nie dostąpiłam zaszczytu prowadzenia opla, ale Fazi powoli mnie do tego przygotowuje:

- Jagna, suchej tera i pamiyntej, bo nie banam godac na zaś. Nie macej ryncznego...
- Bo?
- Bo jak zaciongniesz, to już tak zostanie. I o heblach* myśl, to nie je twój fauwej i abeesu tysz niy ma... Aha, zadnia wycieraczka nie działa ...
- No, to z przodu to też raczej nie wycieraczka, tylko zamazywaczka...
- Oj tam, jak padze to się same myje... Aha, i jak lampka ze silnika blinkuje* to na nia nie patrz. Bo jak niy patrzysz to zgasnie od samosci a jak patrzysz to sie scieknie...
- A co zrobić, żeby szyba sama nie opadała w dół?
- no właśnie szyba..., Patryk, niy ma tam na zadku tyj kurble kaj? Kajś tu musi być...

O takich drobiazgach jak podsufitka wisząca na jednym zatrzasku chyba nie ma co już wspominać ;)

Zresztą szkodnik miejscami też prezentuje się podobnie :


Posuwamy się nieubłaganie w stronę Murmańska:


200 km - co to jest! Jak do szwagra i z powrotem!

Jakieś 50 km przed Murmańskiem (czyli prawie na jego przedmieściach patrząć z naszej strony) zauważamy coś totalnie odmiennego: łąka! No, to się nie obędzie bez kafeja!


Kafepauza zamienia się zaraz w porządny mitag*, bo w szkodniku znajduje się wurszt, który za długo już nie pociągnie, i trzeba go szybko usmażyć


Po mitagu trochę słońca na łące i w końcu jesteśmy duchowo i fizycznie przygotowani na Murmańsk.

Zatrzymujemy się oczywiście na "kultową" fotkę ;)
I kleimy nasz apcybilder. Obok innych polskich ;)




No, dobra, dwa kilo mi się przytyło przez zimę, ale po co zaraz taka mina, noooo...


Najważniejsza fota na wyjeździe, dla oumy* i oupy*:


Oczywiście tradycji musi stać się zadość i odsłuchujemy uroczyście śląskiej "Cili", wykonując przy tym mniej lub bardziej skoordynowany taniec ;) Kilka rosyjskich aut mija nas baaaardzo szerokim łukiem ;)

Dziś bierzemy Murmańsk bokiem, przejeżdżamy na drugą stronę fiordu i dalej M18 na Zapoliarnij, do tamtejszego klubu motocyklowego. Szlak przetarty przez "Projekt Aurora".

Most na drugą stronę fiordu:


Zauważamy piękne jezioro z plażą (!), więc na nią wjeżdżamy ;)


Chłopaki udają, że woda ciepła, ale ma może +0,1 stopnia ;)


jest za to krystalicznie czysta....


Za Murmańskiem mamy już klasyczną turdrę, czyli brak lasów, jedynie niskie krzaki, karłowate brzózki, mchy i porosty.


Droga się pięknie wije, a do tego idzie raz w dół, raz w górę. Szkodnik jadący przed nami nagle znika, a potem się pojawia ...


Dostajemy smsa od szefa klubu w Zapoliarnym, (cyrylicą!) że chwiliowo jest nieobecny ale oddeleguje kogoś do opieki nad nami.

Po chwili następny sms "???? ???" Jak tu wytłumaczyć, że stoimy pod pięknym, komunistycznym domie kultury?

W końcu słyszymy odgłos choppera - nadciąga Anton.

Anton - oooo, tak wygląda prawdziwy motocyklista!
Chopper.
Skóra.
Kamizelka klubowa. Co tam klubowa. MC!
Broda. Pekesy.
Słuszny brzuszek.

Nie to co my...

Jedziemy za Antonem do klubowego garażu.


Garaż, oprócz standardowego wyposażenia ma kantorek, w nim kącik kuchenny i sofę ;)


Po chwili na stole ląduje lokalny wyrób spirytusowy w wersji 65+

No, w końcu jesteśmy naprawdę w Rosji ;)

Słownik ślunskiej godki:
szafnąć - dać radę
ouma - babcia
oupa - dziadek
heble - hamulce
blinkować - świecić
mitag - obiad

Na nasze lekkie krygowanie, że przecież jeszcze będziemy dziś jechać, a tu bimber, dostajemy mniej więcej taką odpowiedź:

"Policja? Jaka policja? To miasto jest nasze! My tu rządzimy!"

Za chwilę dołączają kolejni członkowie klubu, po pierwszej połówce nie ma już śladu, pojawia się kolejna...

Chłopaki do dziś wspominają Szparaga, podobno nie dał się pokonać w rosyjskiej dyscyplinie narodowej, czyli sami wiecie w czym ;) Myślę, że mogą teraz wspominać także Faziego ;)

Chcieliśmy zanocować w garażu, jak Pastor i reszta zimą, ale gdzie tam...
Anton, przydzielony nam Anioł Stróż jest byłym wojskowym (jak chyba 90% mężczyzn w tej okolicy) i nie ma mowy o żadnym sprzeciwie..

Ruszamy zatem w eskorcie Antona i Dimy do mieszkania tego pierwszego.


Żaden z kierowców nie jest do końca trzeźwy...
Jedziemy powoli za motocyklami.
Nagle nasi MC-chopperowcy hamują przed pasami, żeby przepuścić staruszkę.
Tja, faktycznie, rządzą w tym mieście ;)

A tu mała próbka ślůnskiej szkoły filmoweji w wykonaniu Krzycha:



Dojeżdżamy do najbardziej luksusowego bloku w mieście (i jedynego nowego), gdzie zaczyna się impreza właściwa ;)


Na stół wjeżdża wszystko, co Anton ma. Urzekły nas pielmienie, czyli małe pierożki, tu akurat z mięsem, polane śmietaną...

Reszta wieczoru jakoś tak zatarła się w mojej pamięci. Na pewno:
- był męski konkurs pieśni polsko - rosyjskiej (przegraliśmy sromotnie...)
- były pytania historyczne, dlaczego jesteśmy tacy niewdzięczni i kazaliśmy wojskom radzieckim opuścić w 1991 nasz kraj...
- był bimber, whisky, wino, wódka i coś jeszcze...
- muzykę było słychać do 4 rano na całym osiedlu, ale nie przyszedł na skargę żaden sąsiad,
- okazało się, że rosyjscy motocyklowi twardziele słuchają Bee Geesów ;)

- na koniec (pewnie na skutek mętnych naszych tłumaczeń o mniejszości niemieckiej w PL) pojawił się Jaegermeister.

I to nas zabiło ;)

Na wszelki wypadek szczegóły nocnej imprezy pominę.

Gdzieś o 4 rano Aga i Krzychu idą spać do Dimy, Patryk i ja odpadamy nieżywi, a Fazi ciągnie nocno - poranne śląsko - rosyjskie rozmowy z Antonem...

Gdzieś w południe budzę się obok dwóch półtrupów, Anton już szaleje w kuchni...
Na śniadanie przychodzą Aga i Krzychu, przecierając oczy z niewyspania.
Dostali u Dimy reprezentacyjne łoże w salonie, na które pół nocy skakał wilczur i biegało takie śmieszne coś:


Niewyspana Aga stwierdziła "Ta kurzofretka biegała cały czas zupełnie jak Fazi".
I tak Fazi został kurzofretką ;)

W końcu wyciągamy towarzystwo z wyra:


Anton i Dima chcą nam pokazać najciekawsze rzeczy w okolicy, a potem chcemy zajrzeć na słynny Półwysep Rybaczij. Dziś frele muszą robić za kierowców, bo ślunskie chopy są zdecydowanie przedwczorajsze... Ale oczywiście Anton i Dima siadają na motocykle ;)

Fota pamiątkowa w Zapoliarnym:


W każdej najmniejszej miejscowości rosyjskiej musi być pomnik wojny ojczyźnianej, jak tu nazywają II Wojnę Światową.
Tu akurat jest pomnik - działko:


Offtopic historyczno-kulturowy:

W przeciwieństwie do Polski, gdzie wojna to dla większości po prostu historia, tu ciągle ją czuć.
W każdym mieście pomnik, pod każdym pomnikiem świeże kwiaty.
Ślady II wojny to najważniejsze zabytki w Rosji i powód do dumy każdego Rosjanina.
Dla nich to Związek Radziecki wygrał tę wojnę i wyzwolił całą Europę i dlatego do dziś to najważniejsze dla nich wydarzenie.
Mamy jednak mały problem: dla Rosjan II wojna zaczęła się w 1941, kiedy to Hitler napadł na Związek Radziecki.
Przecięty Rosjanin nie słyszał ani o pakcie Ribbentrop - Mołotow, ani o Katyniu, ani o 19 września... I kompletnie nie wie, o co tym niewdzięcznym Polakom chodzi...

Oglądamy nowobudowany erem (czyli prawosławny klasztor) gdzieś koło Zapoliarnego.
Chłopaki nie kryją się ze swoim antykościelnym (antycerkiewnym?) nastawieniem...


Kolejny "punkt obowiązkowy" - dawne miasteczko wojskowe, gdzie przez kilka lat służył Gagarin.


Miasto jest w opłakanym stanie, rozwalające się budynki, porzucone maszyny... Mniej więcej jedno mieszkanie w każdym bloku jest zamieszkałe...

Jedyny zadbany element miasta to pomnik-samolot, na którym uczył się latać Gagarin:




Jagna wyraźnie zyskuje w oczach Antona, kiedy mówi, że Gagarin odwiedził kiedyś Zieloną Górę ;)

Potem mijamy podobnie wyglądające miasta, ale wbrew pozorom to czynne garnizony...
No jeśli cała armia rosyjska jest w takim stanie, to...

Kolejny pomnik (przebiegała tu dość ważna linia frontu niemiecko - rosyjskiego)


Jest też "chichot historii" , bo najpiękniejszym i najbardziej zadbanym pomnikiem w okolicy jest cmentarz w miasteczku Peczenga, gdzie pochowano 12 tys. Niemców, którzy zginęli na "Eismeer Front"... Oczywiście urządzony i opłacany przez Niemców...


Każde jedno nazwisko zostało wyryte na granitowych stalach...




Ogrom tego cmentarza daje do myślenia... dużo bardziej niż czołg pomalowany na biało...

Pod cmentarzem żegnamy się z Dimą, który idzie do pracy na nockę i chce odespać nocną imprezę ;)
Jedziemy z Antonem na parking u podnóża Półwyspu Rybaczij, gdzie Fazi i Krzychu usiłują dobudzić się kawą aby przejąć stery swoich aut.

Półwysep Rybaczij jest niezamieszkały i do niedawna stanowił teren wojskowy, czy po prostu poligon. Od kilku lat jest dostępny i powoli wkracza tu komercja... Jest już nawet wypożyczalnia quadów... Na razie jest to jedyny dostępny dla cywilów kawałek wybrzeża Morza Barentsa, cała reszta to nadal teren wojskowy.

Anton zostawia swojego choppera na parkingu i dosiada się do Astry...dosiada się jako czwarty pasażer... do auta załadowanego po sufit...

Zaczynamy offroadową część wyjazdu ;)

W piątek odbyło się spotkanie ekipy "Slunskiej rajzy", moja pisanina dostała zielone światło, więc...

... jadymy dalej!

Półwysep Rybaczij.
Najbardziej północna część Półwyspu Kolskiego. 100 km na północ od Murmańska.
Linia frontu niemiecko - rosyjskiego, później radziecki poligon.
Teraz dostępny dla wszystkich. Także dla nas.

Dla nas Rybaczij to offroad w wydaniu rosyjskim.
Czyli:
brak napędu 4x4
przeładowane auta
brak hamulców (no dobra, szkodnik coś tam miał)
żadnych lin holowniczych, wyciągarek itp.
skacowani kierowcy...

Fazi stwierdza, że pomimo kaca jest lepszym ofrołdowcem niż Jagna i siada za kierę.

Zaczynamy!


Chcemy dojechać do zatoki Morza Barentsa, ale po drodze Anton chce pokazać nam ruiny poniemieckiego młyna oraz wodospady.

Na Rybaczim przez prawie dwa lata stałą linia frontu (Eismeerfront), Niemcy usiłowali zdobyć, a Rosjanie nie oddać Murmańska).
Efektem tego jest mnóstwo wojennego złomu. Bez problemu można zdobyć niezłą kolekcję pocisków ;)

Zostało także trochę innych śladów.

Ruiny młyna:


A za nimi niewielkie wodospady, czy kaskady raczej:




No i piękne skały gnejsowe ;)


Do rzeki zjeżdżało się łatwo, gorzej z wyjazdem.
Muldy są takie, że OST ma z reguły jedno koło w powietrzu ;)

Anton wspomaga nas okrzykami w stylu "Wy Paliaki" tudzież "Job twoju mać!"
i mniej więcej za 10tym razem się udaje.



Wyjazd szkodnika był dużo łatwiejszy, auto krótsze i wyższe...

Uff, już na górze:


Przejeżdżamy przez ciekawy most:


z którego kiedyś spadł czołg a czołgista... no cóż, taki ma pomnik:


Ciekawi mnie sposób odbudowy tego mostu. Po co komu rozbiórka, postawić nowy i już ;)

Dalej prowadzi już cywilizowany szuter, choć osobówka raczej nie rozwinie tam wyższych prędkości.

Czasem są niespodzianki:


Tą właśnie kałużę Fazi wziął środkiem z rozpędu.
I to był błąd, słyszalny przez wszystkich ;)

Ups. Coś się ciągnie po ziemi ... Na szczęście szybkie oględziny pokazują, że paliwo nie leci ciurkiem , poszło tylko mocowanie.
Naprawa rejli i jedziemy dalej ;)


I znów był most:


Wdrapujemy się powolutku (tak mniej więcej 15 km/h) wyżej i wyżej a tam czeka na nas słońce!


Widoki zaczynają być skandynawskie. Skały, mchy, jeziorka...


Porzucam chwilowo astrę i wsiadam do szkodnika, gdzie nie ma dachu i można swobodnie pstrykać.
Tylko zawsze jakaś antena włazi mi w kadr!






powoli zbliżamy się do zatoki Morza Barentsa, wcinającej się w półwysep


Anton nie może wyjść z podziwu, że droga po której jedziemy jest w Automapie. Podobno była ściśle tajna i nie ma jej na żadnych rosyjskich mapach.
W jego oczach widzę pytanie "Wy może szpiony?"


Czasem mijają nas auta bardziej przystosowane do warunków, i nawet jeden Transalp!
Jakoś dziwnie się na nas patrzą ...


Znów ostry zjazd, ciekawe, jak będzie z powrotem ;)




no, lajcik już:


i zajechaliśmy po jakiś 2 godzinach na plażę:




Wygład polodowcowy:


Nie obędzie się bez kafeja !


ooo, tam była linia frontu!


Tu jesteśmy w najbardziej północnym punkcie Ślunskiej Rajzy:


No i powrót...


Szkodnik mierzy siły na zamiary...


jeszcze trochę, jeszcze ciut:


a już witał się z gąską ...


Reszta drogi przebiegła bezproblemowo i znów jesteśmy na parkingu przy M18.

Anton szuka dla nas telefonicznie swarki, czyli spawarki (no coś trza zrobić z bakiem, bo coś jednak kapie)

Fazi ogląda sprzęt pozostały po budowie M18:


Jest już wieczór i zapada decyzja o zmianie decyzji.
Wracamy do Zapoliarnego do Antona, nocujemy, a rano będziemy sważyć.

W oczach Agi widać popłoch "jeszcze jedna noc z kurzofretką??"

a w oczach Jagny tylko rezygnację "znów Jaegermeister??"

Zapomiałam wspomnieć o jednym zdarzeniu. Poprawiam się więc.

Siedzimy sobie pod skałką nad Morzem Barentsa (Morze Barentsa to dobre miejsce do chwalenia się - no bo kto o takim morzu słyszał? Brzmi co najmniej syberyjsko!) kafej uwarzony, wurszt skonsumowany, jest gut.

Fazi z Antonem idą szukać pogermańskiego złomu, a Patryk z Krzychem coś najwyraźniej kombinują.
Krzychu wziął ze sobą na rajzę jakieś pieroństwo zwane przez nich "achtungiem" służące podobno do odstraszania niedźwiedzi. A moim skromnym zdaniem służące głównie zabawie dużych chłopców.

No i chłopcy zechcieli właśnie tę zabawkę wypróbować. W Morzu Barentsa.

Jak nagle nie dupnie!!!! Fontanna na 5 metrów!!!

A jakieś 5 sekund później równie głośny wrzask Antona.
Jego wypowiedź nie bardzo naddaje się do zacytowania, no chyba, że używając samych kropek.

Więc Anton krzyczał mniej więcej tak:
" ...!!!!!! ....!!!!!! Idioci!!!! Przecież tu są porty wojenne!!!! Poligon morski!!!! Łodzie podwodne!!!!! ....!!!

Ups...

Mamy nadzieję, że krzysiowy achtung nie przebił zbyt wielu błon bębenkowych u panów wojskowych pracujących na nasłuchu...

No a to, że następny dzień rano zaczęły się w okolicy duże manewry to MUSIAŁ być zupełny przypadek...

Z racji swojego zawodu przemycę trochę geologii:

Otóż Półwysep Kolski to bardzo ciekawy geologicznie fragment Europy.
Jest on częścią tarczy bałtyckiej, czyli "jądra" naszego kontynentu, jego najstarszego i najmniej zmienionego kawałka, zbudowanego ze skał krystalicznych.
Praktycznie od prekambru (a skończył się on jakieś 650 mln lat temu) pozostaje w niezmienionej postaci.
Czyli mówiąc prościej, jest to najstarszy kawałek Europy, jaki mamy na powierzchni.



I między innymi dlatego właśnie w okolicy Zapoliarnego umiejscowiono najważniejszy odwiert na świecie, czyli SG-3.
Innym sprzyjającym faktem była niska temperatura skał na większych głębokościach, dużo poniżej średnich (Średni wzrost temperatury z głębokością to 1 stopień na 33 metry)

Ciut informacji:

Cała historia projektu SG-3 zaczyna się w latach 70-tych na Półwyspie Kolskim.
24 maja 1970 roku na Półwyspie Kolskim, 10 kilometrów od miasta Zapoliarnyj rozpoczęło się wiercenie w tarczy bałtyckiej najgłębszego odwiertu na Ziemi.
Oprócz oczywistego celu naukowego tego pochłaniającego ogromne fundusze przedsięwzięcia było przy okazji pobicie rekordu amerykańskich geologów, którzy w 1973 r. wywiercili w Oklahomie otwór o długości niemal 9.6 km.
Wieża wiertnicza w trakcie pracy:


Prace prowadzono do 1992 roku. W tym czasie udało się naukowcom wwiercić na głębokość 12262 metrów.

Wstępnie chciano osiągnąć głębokość co najmniej 15 kilometrów.
Po Międzynarodowym Kongresie Geologicznym, który odbył się w Moskwie w 1984 roku sądzono, że uda się dojść nawet do 20 kilometrów, ponieważ dotychczas notowane temperatury były niższe niż przypuszczano.
Sytuacja jednak się zmieniła po przekroczeniu głębokości 7000 metrów. Temperatura nagle przekroczyła 700 st. C, co spowodowało przerwanie wierceń z powodu uszkodzenia wiertła Uralmasz.
Im Rosjanie głębiej się wwiercali tym zagadkowych wydarzeń było więcej.
Po naprawie wiertła wznowiono prace. Temperatura wróciła do normy nieprzekraczającej 100 st. C.
Do głębokości 12 kilometrów wszystko szło dobrze, jednak później temperatura znów zaczęła rosnąć.
Tym razem utrzymywała się na stałym poziomie, który uniemożliwił dalsze wiercenia.
Projekt badawczy został ostatecznie po cichu zamknięty z powodu braku finansowania przez pogrążone w kryzysie państwo.
Do dziś zostały jedynie rdzewiejące konstrukcje i wysoka wieża wiertnicza.




A tyle zostało w ziemi:


Spawarka na jutro załatwiona, wracamy na wieczór do Antona.
Na szczęście wymęczeni całodzienną jazdą, więc impreza już nie ta co ostatnio ;)

Wcinamy pielmieni, gadamy o motocyklach, chłopaki zachwyceni katalogami, które od mas dostali, gadamy...

Robi się środek nocy, który mniej więcej wygląda tak:


Noc od dnia odróżnia się jedynie mniejszą ilością ludzi na ulicy...

Spodziewałam się, że grube, szczelne zasłony będą podstawowym wyposażeniem sypialni. Tymczasem nie było ich wcale... Miejscowi chyba przyzwyczajeni, nam trochę dziwnie zasypia się w pełnym słońcu...

Litujemy się na Agą, która nie przespała ostatniej nocy z powodu kurzofretki oraz skaczącego na łózko wilczura i zamieniamy miejscem noclegu.

Jagna z Fazim udają się więc do mieszkania Dimy, kurzofretka zapobiegawczo zostaje zamknięta w pokoju obok, a wilczór spacyfikowany skutecznie (po germańsku ;) ) przez Faziego spędza noc pod łóżkiem. Noc przebiega bez ekscesów ;)

Rano okazuje się, że mamy problem. Z nocki wrócił Dima, i zaczął opowiadać o swojej pracy. Dima jest maszynistą pociągów towarowych kursujących z rudą niklu z kopalni niklu do huty niklu. W miejscowości Nikiel oczywiście.
Natomiast Fazi jest synem maszynisty.
A rano było zaplanowane spawanie baku OST.
Czymże jest jednak spawanie baku wobec takich rozmów??

Gdzieś koło 12 udaje się w końcu wysłać chłopaków w stronę spawarki (wolę nie pytać, jak spawa się bak pełen paliwa...) a dziołchy idą w miasto. Znaczy się w Zapoliarnyj.

Zapoliarnyj jest... no... jakby to powiedzieć... niezbyt ładne?


Po mniej więcej 5 min widziałyśmy już wszystko warte zobaczenia i znalazłyśmy restaurację. Hotelową nawet!

Jak na Zapoliarnyj, był to inny świat.
Dla nas też to był inny świat. Jakbym się cofnęła w czasie mniej więcej do roku 1988, kiedy to chodziłam z rodzicami na niedzielne obiady do podobnego przybytku.
Panie kelnerki obsługiwały wtedy z taką samą niechęcią ;)

Wystrój na bogato:


Kelnerki mają na sali swój stolik, siedzi ich tam chyba z sześć, na jakiś 4 gości ;)

W końcu jakaś obrażona na wszystko panienka bierze od nas zamówienie na kawę. A po jakiejś pół godzinie podchodzi i pyta, czy mogłybyśmy już zapłacić ...

Na szczęście chłopaki przysyłają smsa, możemy wracać.

Bak cały, OST nie wybuchło, robimy pożegnalne zdjęcie:


I ruszamy na... południe. Po raz pierwszy na południe. Ale jeszcze sporo przed nami ;)

Przerwa na mitag w pięknych tundrowych okolicznościach przyrody:


Mitag składał się głównie z mielonki w puszkach ;)

W połowie drogi między Zapoliarnym a Murmańskiem kolejny pomnik Wojny Ojczyźnianej, tym razem słusznych rozmiarów:


Pewne jego elementy bardzo się podobały:




A tu mapa głównej bitwy, która przełamała "Eismeerfront"


I wjeżdżamy do Murmańska:


Porządny garaż do za kołem podbiegunowym to podstawa:


Robimy sobie (mimo protestów części żeńskiej) dłuższy spacer po Murmańsku, najpierw po głównej ulicy:


Znajdujemy nawet sklep z kabelkiem do telefonu ;)

a później szukamy pomnika, na którym jest kiosk "Kurska".
Nie jest łatwo go znaleźć.
Czyżby nie było się czym chwalić? Mówię oczywiście o akcji ratowniczej...
Chyba piąta dopiero osoba kieruje nas tam gdzie trzeba:


Na tablicy za Krzysiem wypisano ofiary wszystkich wypadków łodzi podwodnych z Murmańska. Było tego sporo... Tu 50 osób, tu 100... chyba ponad tysiąc w sumie by się zebrało... Oj, ryzykowne to pływanie pod wodą... szczególnie w wersji rosyjskiej...

Znajdujemy knajpę z tradycyjnym rosyjskim jedzeniem. Rybki, pielmieni, bliny... mniam...




No i czas pożegnać się z Murmańskiem...


Fazi udowadnia, że miano kurzofretki pasuje jak ulał:


Wyjazd z Murmańska mamy godny. Jest chyba 23, słońce oczywiście w pełni, tłum ludzi na ulicach i dwa śląskie złomy na środku.

Szyby w dół, Cila na maxa (mamy kabelek! komórka Jagny podłączona do radia!), jedziemy główną aleją przez Murmańsk. Wszyscy się gapią...

Nagle zatrzymuje się obok na czerwonym starszy pan i piękną polszczyzną mówi, że on Polak z dziada, pradziada... Przechodzimy więc ze śląskiego na polski, pan wyraźnie wzruszony, co my tu robimy... Robi się zielone, ruszamy.
Nagle Patryk z tyłu "Nie momy kajś jeszcze jedna biksa piwa polskiego?"
Mamy!
Patryk rzuca się do bagażnika OST ("Kajś tu musi być!") robi jeszcze większy bardak, ale jest Tyskie!
Na następnych światłach doganiamy pana, Patryk wyskakuje, wręcza puszkę oniemiałemu kierowcy, uśmiechamy się i możemy jechać ;)

O północy przerwa na siku na przydrożnym parkingu, zachodzę nieco głębiej w las i widzę to:








Sami Rosjanie (czy też Karelczycy) chyba nie bardzo doceniają to piękno, bo na samym parkingu:


Za Monczegorskiem skręcamy z M18 na wschód, w stronę Apatytów oraz Chibin, które oprócz przemysłu wydobywczego (apatytów właśnie) są lokalnym kurortem narciarskim.

Niestety droga do tego kurortu... Kto był na Ukrainie, ten wie o czym mowa. Powierzchnia dziur większa od powierzchni resztek asfaltu, a ich wyminięcie niemożliwe.

Jedziemy więc wolno, zatrzymujemy się przy tablicy informacyjnej, na której zaznaczono kempingi, niestety są one chyba wyłącznie na niej ;) Czyli znów nocleg w krzakach ;)

Nagle OST nie udaje się wyminąć jednej z dziur i słyszymy konkretne łupnięcie. A na masce astry pojawia się wybrzuszenie.

- o k...
- co to było?
- cosik dupło...


Diagnoza brzmi: Dupło górne mocowanie fejdry i dymfra. I prawie wyszło przez maskę...

Próbujemy jechać dalej, ale spod maski dobiega taki łomot, że postanawiamy skończyć jazdę w najbliższych krzakach.

Po zaparkowaniu w krzakach dziołchy biorą się za namioty, chopy za ognisko, a gizd za fejdrę:


Zostaje wymyślony jakiś sposób dospawania obejmy, która by jakoś tę sprężynę trzymała. Ale znów potrzeba jest spawarka ;) Do Apatytów mamy jakieś 15 km, doturlamy się jutro...

Czyli można otworzyć piwko, 3 nad ranem:


Kopruchy przechodzą same siebie, ubieramy rękawice, polary (przez polar komary nie dosięgają do skóry) i co tam się tylko da.


No i tradycyjnie, gdzieś o 5 rano: "Trza by ciut pospać, co?"

Dla tych , co nie do końca wiedzą co się nam zepsuło:
fejdra i dymfer to po polsku sprężyna i amortyzator ;)


Rano okazuje się, że rozbiliśmy się niedaleko jeziora, całkiem ładnego, więc po burżyjsku organizujemy sobie śniadanie na plaży ;)


Woda - marzenie. No, może za wyjątkiem temperatury ;)


A na łączce kwitnie takie ładne coś:


Posileni, wymyci w jeziorku, możemy ruszać na dalszy podbój świata ;)
Na razie trzeba dojechać do Apatytów stukającą astrą ;)

Fazi wykonuje na asfalcie piruety usiłując wymijać wszelkie nierówności, ale i tak na niewiele się to zdaje, odgłosy spod maski są takie, jakby astra stukami mówiła: "tu zostaję! nigdzie nie jadę! tu będę leżeć!"

Zatrzymujemy się przy pierwszym kompleksie garaży z pytaniem, czy ma ktoś swarkę. Jeden z właścicieli kieruje nas do dużego warsztatu samochodowego za rogiem.


Wjeżdżamy na podwórze warsztatu, wygląda bardzo nowocześnie i europejsko, mechanicy zaglądają pod maskę i rozmowa, gdyby tylko toczyła się po polsku, a nie śląsko-rosyjsku, wyglądałaby zapewne tak:

"Bo ja chciałbym tu przyspawać taki płaskownik i potrzebuję spawarkę pożyczyć"
"A po co ten płaskownik?"
"A żeby ten amortyzator trzymał"
"A nie prościej wymienić mocowanie na nowe?"
"A skąd ja je wezmę?"
"A był pan zapytać w sklepie?"

Tego to już nikt nie mógł się spodziewać.
W mieścinie średniej wielkości za kołem podbiegunowym, w sklepie motoryzacyjnym leży sobie spokojnie na półce mocowanie do amortyzatora opla astry sprzed 20 lat.
Globalizacja?
A tak w ogóle, to przecież tu wcale nie ma opli!

Fazi wychodzi z paczuszką ręku oraz dziwną miną na twarzy.
Jest niepocieszony.
Jak to tak, po prostu? Bez spawania? Bez kombinacji?

W dodatku mechnicy są nieprzejednani i nie pozwalają na samodzielny montaż (a dokładniej na pożyczenie narzędzi).



Fazi: "Ale nie mówcie nikomu, że ktoś nam naprawiał auto, dobraaaa?"
;)

Astra w ręce mechaników, mamy trochę wolnego. Jagna i Aga postanawiają zasmakować nieco wolności, biorą więc Szkodnika i ruszają na podbój Chibin, do Kirowska.
To najważniejszy ośrodek narciarski na Półwyspie Kolskim.
Góry dookoła miasta są ładne, ale ciężko "odfiltrować" zasłaniające je elementy przemysłowe...




Centrum miasta też dość ładne i zadbane, niestety nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca, w którym można by napić się kawy...

Szkodnik wzbudza jak zwykle sporo uwagi, teraz jeszcze powiększa się ona dwoma kobietami w środku.
Kiedy parkujemy w Kirowsku, podchodzi jakiś mężczyzna i pyta, czy może nam zrobić zdjęcie.
Ależ proszę bardzo!
Przybieramy ładne pozy oraz uśmiech, a pan na to:
"Ale mogłyby panie się odsunąć i nie zasłaniać skody?"

Cóż za brak elementarnego dobrego wychowania!

W Kirowsku zauważam jeden jedyny pomik, na którym nie ma ani Lenina, ani czołgu:


Jest za to górnik z kopalni apatytów (apatyt, Ca5(PO4)3, czyli źródło fosforu).

Chłopaki dzwonią, że astra jak nowa i mamy wracać.
Astra jak nowa, ale chłopaki coś nie bardzo...


Zostawiamy z Agą niepocieszonych Ślązaków i jedziemy dalej obie Szkodnikiem.

Za Kandałakszą, na wysokości Morza Białego w końcu udaje nam się nie przeoczyć tego:


Koło polarne, po naszemu podbiegunowe.

Obowiązkowo:
-postój
-fota
-warzenie kafeja
-odsłuchanie i odtańczenie Cili ;)


A więc naprawdę jedziemy powoli na południe, do domu...
Przekroczenie "Poliarnego Kruga" oznacza, że nie będzie już w nocy słońca.
Ale ciemno też nie będzie ;)

Chłopaki coś dziś wybitnie nie w kondycji ;)


Więc znowu ich pozostawiamy samych sobie i jedziemy babskim teamem ;)

- Jagna, nie wydaje ci się , że coś stuka? (jedna Aga ma litość i nie mówi do mnie po śląsku ;))
- eee, nie, to muzyka tak...
- mówię ci, coś stuka...
- wiater jęczy, zawrzyj Aga lepiej ten dach (grr, mnie też się śląski udziela...)

Po jakiś 10 km...

- no stuka...
- ale jedzie, to co się przejmujesz...

i po 20 km...

- teraz jeszcze dzwoni...
- no faktycznie... to może jednak zjedź na ten parkplac...

A na parkplacu stare, dobre najazdy betonowe ;) tylko trochę pokruszone ;)




Tylko trochę wlokłyśmy tłumik po asfalcie ;)

Ciut trytytek i szkodnik jak nowy ;)




Jesteśmy już w połowie wysokości Morza Białego i mamy plan na Wyspy Sołowieckie.
Dostaliśmy od Projektu Aurora namiar na garaż motocyklowy w Kiem, jest wieczór, można by skorzystać ;)

Fazi konstruuje jakiegoś pseudo - rosyjsko - polskiego smsa wyjaśniającego kim jesteśmy i co byśmy chcieli.
Odpowiedź typowo rosyjska: zapraszamy!

Jednak przez trytytkowanie szkodnika, warzenie kafeja, itp, itd jak zwykle mamy spóźnienie, więc koło 22 wysyłamy kolejnego smsa pt "jeszcze 50 km, zaraz będziemy"

Odpowiedź brzmi: "Piju konjak. Ustał żdat'."
hm?
Co pije, to rozumiemy, ale dalej? Coś przestał, ale co? Oczywiście, żadnego słownika przy sobie nie mamy ;)
Google jednak podpowiada, że "żdat'" oznacza "czekać".
Tylko jak to rozumieć? Spóźniamy się i przestał na nas czekać, jednym słowem obraził się (wersja Jagny) czy też znudziło mu się czekanie i zaczął pić bez nas? (wersja Fazika)

Telefon klaruje nieco sytuację, jedziemy w umówione miejsce.

Po drodze podziwiamy zapory na przejeździe kolejowym. Czyżby sam szlaban nie zapobiegał wybrykom słowiańsko - rosyjskiej ułańskiej fantazji?


Po północy jesteśmy w końcu pod garażem:


Garaż jak garaż, ale jego piwnica ;) Okazuje się, że wersja Fazika była bliższa prawdy, kilka koniaków już padło ;)




Na ścianie zdjęcia Pastora, Szparaga i spółki z zimy:


Szybko okazuje się, że jeszcze kilka koniaków w garażu się znajdzie ;)

uff...
kolejna impreza polsko - rosyjska...
znów trzeba pić ...
choć tym razem jakoś normalniej, bardziej swojsko, może dlatego, że zwyczajniejsi motocykliści, a nie żadne MC ;)
kolejne koniaki, a potem ostatnie polskie piwo znalezione gdzieś w bagażniku...
oczywiście spanie w garażu znów nie wchodzi w grę, mamy iść do domu i tyle...

Nadal mamy plan na Sołowki, czyli Wyspy Sołowieckie, prom płynie tylko raz dziennie, o 7 rano.
Dżes obiecuje pobudkę o 6.30, żebyśmy zdążyli dojechać do portu i kupić bilety.

Mamy z Dżesem i spółką ciekawą dyskusję lingwistyczną.
Otóż poznaliśmy od MC - chłopaków z Zapoliarnego dwa nowe słówka rosyjskie, dość często przez nich używane.
Brzmią one dość podobnie i w końcu zapytaliśmy, gdzie leży różnica. :umowa:
Chodzi mianowicie o słówka "ch.. owy" oraz "achu..enny". Różnica okazała się dość konkretna ;)
Pierwsze oznacza dokładnie to samo co po polsku i jest zdecydowanie negatywne i wulgarne,
natomiast drugie jest bardziej łagodne a znaczy mniej więcej "zajebisty".

Zdarzyło nam się użyć tego drugiego określenia przy Dżesie i wywołało to niemałą konsternację ;) oraz komentarz "lepiej tego przy ludziach nie używajcie" ;)

Ale po kolejnym koniaku chłopaki jakoś sami mówią "achuj...enna maszina" :D

Gada się nam fajnie, w końcu patrzymy, że jest już 5 rano... Idziemy do mieszkania Dżesa, rozkładamy się na podłodze, niestety ciężo spać , jak ktoś paca cię łapą w ucho albo w głowę ;)

Kot Dżesa:


Po jakiejś godzinie dzwoni pierwszy budzik.
6.30
Wstajemy na prom?
Wszyscy nieżywi...
W końcu o 6.50 zrywamy się i biegniemy do auta.
Wsiadamy. Do portu jeszcze jakieś 15 km... nie ma sensu... pewnie prom właśnie odpływa...
ale... w sumie... to jest Rosja... na pewno nie wypływa o czasie, damy radę...

Gdzieś o 7.15 wpadamy do biura, kupujemy bilety i biegniemy na prom, z którego właśnie zdejmują trap ;)

I chyba po nas widać, że spaliśmy niecałą godzinę ...


Ale za to możemy wyspać się ciut na kołyszącym statku gdzie na Morzy Białym ;)

A teraz krótko, czemu Sołowki.
Aga wyczytała w przewodniku, że warto. Bo piękny zabytkowy monastyr, podobno najważniejszy w kraju i ogólnie ładnie.
Jagna znowu chciała zobaczyć na własne oczy kawałek tego, co pisał Sołżenicyn w "Archipelagu Gułag".

Na Sołowkach funkcjonował od 1920 jeden z cięższych sowieckich łagrów: ?????????? ?????? ??????? ?????????? (????). Przebywało tam nawet po 65 tys. ludzi. I większość tam została...
Sołżenicyn szacuje, że w sowieckich obozach systemu uśmiercono od początku rewolucji do roku 1956 ok. 60 milionów ludzi. Historyk Robert Conquest, podaje liczbę 42 milionów ludzi, którzy zginęli bezpośrednio w obozach (ich zgony zostały oficjalnie "zaksięgowane" przez służby obozowe), oraz trudną do oszacowania (od 10 do nawet 30 milionów) liczbę ludzi, którzy nie zmarli w samych obozach, lecz w trakcie transportu oraz na skutek chorób i wycieńczenia już po wypuszczeniu z obozów. Robert Conquest (na podstawie danych archiwalnych) podaje też liczbę osób, które przewinęły się przez te obozy: w latach 1931-1932 w obozach przebywało stale około 2 miliony ludzi, w latach 1933-1935 - 5 milionów, w latach 1935-1936 - 6 milionów. W czasie drugiej wojny światowej nastąpił gwałtowny rozwój obozów i w latach 1942-1953 przebywało w nich już stale ok. 10-12 milionów ludzi, czyli mniej więcej 5% całej populacji ZSRR.

Niewyobrażalne.

Jednak współczesna Rosja nie bardzo chce o tym pamiętać. Owszem, są jakieś tablice, informacje też nie są już tajne, ale...
Tylko dzięki mojej wrodzonej upartości udało nam się namierzyć "muzeum" łagru, mieszczące się w dwóch pokojach jednego z dawnych baraków.
Mniejszej tabliczki "Muzeum" już chyba nie dało się zrobić... A w środku wszystko wyłącznie po rosyjsku i to raczej w ilościach symbolicznych...

Jagna poczuła się więc rozczarowana rosyjskim podejściem do historii i pozostało zwiedzić sam monastyr i okolice.

Sołowki są ładne same w sobie:




Monastyr ogromny:


i ciągle remontowany, bo w końcu niszczał od 1920 roku...

Niestety kobiety obowiązuje okrycie głowy oraz spódnica. I taki efekt mamy nieciekawy:








Fazi przytulony od serca ;)




Remont trwa:


Po zwiedzeniu wszystkiego co się da, ciągle mamy godzinę do powrotnego promu.
I chyba ogarnia nas zmęczenie...


A niektórych nawet morzy sen...


W końcu prom przypływa i znów jesteśmy w Kiem. Idziemy pożegnać się z Dżesem i spółką, który opowiadam jak bardzo był zdziwiony kiedy obudził się koło południa a nas nie było ;)

Taka ładna fotka z podwórka Dżesa:


I wracamy znów na M18... Jesteśmy jednak tak zmęczeni, że już chyba po godzinie szukamy ustronnego miejsca do rozbicia...
Znajdujemy ładne jeziorko z kaczkami:


i zupełnie przeciętną ilością komarów:


I delektujemy się pierwszą prawie ciemną nocą:


Budzimy się skoro świt (czyli koło południa) nad jeziorkiem:


warzenie kafeja, pakowanie, tym razem jeszcze mycie w jeziorku...

i znów droga.
Znów niekończące się M 18.
Trochę już czuć , że wracamy...

Obiecaliśmy Saszy, że zajrzymy do niego w drodze powrotnej, więc zjeżdżamy do Miedwieżdogorska i witamy się z misiem:




i zajeżdżamy na podwórko Saszy:


A że jest piękna pogoda i ciepło, Sasza wyciąga nas na plażę, nad jezioro Onega


Podobno najstarsi górale nie pamiętają tak ciepłej wody w tym jeziorze!


Onega jest tu bardzo płytka, brodzimy po kolana w gliniastym dnie.

Klapki niezbęde, bo oprócz gliny dno to także gwoździe i szkło...

Ech, miejska plaża w wydaniu rosyjskim...




Po kąpieli (już druga tego dnia! Rozpusta!) Sasza ciągnie nas na swoją daczę (każdy porządny Rosjanin ma pod miastem daczę, czyli domek letniskowy).

A na daczy serwuje nam porządny rosyjski obiad w wersji wakacyjnej, czyli rybę z grilla




Ryba jest specyficzna. Smak jest OK, ale zapach...
Wmuszam w siebie kawałek, więcej nie potrafię.
Reszta daje sobie radę znacznie lepiej ;)


Sasza, niepomny na nasze protesty, daje nam na drogę wałówkę w postaci dżemiku od babci, tuszonki, itp, itd... I jeszcze porządne szklanki do wódki o słusznej pojemności, na oko 0.25 l ;)

I znów hajłej M18...

Gdzieś przed północą zaczynamy jak zwykle szukać drogi w bok, najlepiej nad wodą.

Ale o dziwo , zjeżdżając w bok, (bynajmniej nie asfaltem) trafiamy ciągle na jakieś zagubione wsie...

W pewnym momencie trafiamy na taką ekipę:


To uczestnicy niemieckiego rajdu "Dookoła Bałtyku"

Fazi podchodzi do kobiet jadących tym pięknym starym Saabem i pyta:
- o, to wy też macie taki rajd jak nasz Złombol? (po niemiecku to Schrottrallye)

Na co one, szczerze oburzone:
- to nie jest żaden szrot! To youngtimer!!!

Ups...


Dopytujemy się trochę o szczegóły rajdu, jak to niemiecki rajd, dopracowany w szczególikach.
Chłopcy z jeepa chwalą się, że oprócz jazdy muszą codziennie wykonać jakieś "zadanie specjalne".
Zadanie na dziś to rozpalić ognisko.
W tym celu chłopcy zajechali na stację benzynową, gdzie dokonali zakupu drewna kominkowego.

Kupno drewna.
W Karelii.
Gdzie dookoła są miliony hektarów lasu...
Cóż.

Kulturalnie się pożegnaliśmy a złośliwe komentarze były już przez CB ;)

Kolejna dróżka w bok, kolejna maluteńka wioseczka. Ale za nią jeziorko!
Nie mamy ze sobą drewna kominkowego, więc musimy iść z siekierą w las ;)


Z gałęzi oraz karimaty robimy także wygodne miejsce do siedzenia


Wyciągamy wałówkę od Saszy:


I mamy wszystko, co w tej chwili jest nam potrzebne do szczęścia...


Poranek jak co dzień.
Jak co dzień od dwóch tygodni.
Czyli pobudka przez promienie słońca (cóż, koło południa świeci ono już dość konkretnie)...
Widok jeziora po wypełznięciu z namiotu...
Kawa i śniadanie na trawie...

Ehhh, że też to wszystko musi się kiedyś skończyć...
Z drugiej strony - gdyby było tak codziennie, czy potrafilibyśmy się tak tym zachwycać?

Wracamy po raz ostatni na M18, przyjdzie się nam z nią wieczorem pożegnać, bo wjedziemy do Sankt Petersburga.
Jesteśmy tam umówieni z Tanią i Garim, parą, która wcześniej gościła u Faziego w ramach "Couchsurfingu". Obiecują pokazać nam miasto.

Petersburg jest strasznie zakorkowany na wlotówkach, dlatego postanawiamy się z nimi zmierzyć dopiero wieczorem, szczególnie, że temperatura nie sprzyja staniu w korkach, nawet z szyberdachem ;) albo brakiem dachu jak w skodniku ;)


Hic* daje się we znaki, więc wypatrujemy miejsca na postój.
Jest!
Dróżka w las, a na końcu blinka* coś światło*.
Nie tylko my mamy taki pomysł, ludzi dość dużo, nawet patrol drogówki zatrzymał się na kąpiel ;)
No i znów nagaty Fazik w obiektyw wlazł. Lubi, czy co?


Najpierw żarcie, później kąpiel ;)
Na pierwszym planie tuszonka od Saszy


I już można skoczyć do wody. Patryk:


Śpiący Fazi:


Jagna, próbując chronić opatrunek na złamanym i pociętym palcu:


Chłopaki dobrze się pod wodą bawią:


Mamy niesamowite szczęście jeśli chodzi o pogodę, non stop ponad 30 stopni.
Po powrocie sprawdzam.
Średnia temperatura w lipcu wynosi tam 18 stopni!

Pod wieczór jedziemy dalej, ale i tak nadziewamy się na taki sztau, że postanawiamy zjechać w pierwszy lepszy parking przed Petersburgiem, uwarzyć kafeja i zjeść nudle* ;)


Wkraczamy do cywilizacji, czas odkopać sukienkę ;)


Wjeżdżamy w końcu do Sankt Petersburga, namierzamy Garego i Tanię na ich skuterze, parkujemy i ruszamy w miasto:


Sankt Petersburg to Europa całą gębą, coś kompletnie innego, z czym mieliśmy do czynienia ostatnie dwa tygodnie.
Bogato, czysto, zadbanie...
No i Rosjanki...
Każda wygląda, jakby właśnie wyszła od fryzjerki i kosmetyczki, nienagannie i elegancko ubrana...
Chłopakom prawie szyje się przekręcają, ale przyznaję, jest na co popatrzeć ;)


Najgrzeczniejsze zdjęcie Faziego z całego wyjazdu:




Sobór Kazański:


Pałac Zimowy i Ermitaż:


Mnóstwo kanałów, w końcu całe miasto powstało na bagnach...




Sobór Św. Izaaka:




Pomnik Piotra Wielkiego ufundowany przez carycę Katarzynę na tle budynku sądu:


Nocny spacer po metropolii:




Spas - Sobór Zbawiciela:




W końcu, koło 2, robi się prawie ciemno. Nasi przewodnicy nie bardzo mają gdzie nas przenocować i proponują, że pokażą fajne miejsce nad wodą pod miastem, gdzie możemy się rozbić.

No to jedziemy...

Miejsce, jak miejsce, woda jest. Ale jest też głośna autostrada ;)
I nie ma lasu, a ognisko przecież musi być! Nieważne, że jest wpół do czwartej rano!

Chłopaki zaraz coś wymyślą ;)

Słownik ślunskiej godki:
hic - upał
blinkać - błyskać
światłe - niebieskie
sztau - korek (na drodze)
nudle - makaron

Rozbijamy namioty na łączce, jakieś 200 m od obwodnicy Petersburga (chyba 8 pasmowej...) nad małym, śmierdzącym bajorkiem.

Patrzę, a tu chłopaki wloką za sobą dorodną suszkę.

- skąd to macie???? Przecież tu lasu nie ma!
- ale tam jest taki szpaler drzew, jedno suche było...
- gdzie tam?!
- no tam, oooo...
- przy tej drodze??? Przecież tam cały czas coś jedzie!
- akurat nie jechało ...
- tylko nie mów, że spadło na jezdnię, proszę...
- no to nic nie mówię...

Ciekawe, co by było, gdyby jednak jechało? I na rosyjskie auto spadłaby dorodna brzózka ścięta za pomocą fińskiej siekierki w rękach dwóch Ślązaków z niemieckimi paszportami ? Uch...

W każdym razie, tradycji stało się zadość, była woda, były kopruchy, był fojer...

Gdzieś koło południa następnego dnia dojeżdżamy autami na przedmieścia Petersburga i zamieniamy samochody na metro.
Pogoda na zwiedzanie miasta taka se...


więc zaczynamy od fontanny przy stacji metra Moskowskaja:




Kontemplując towarzysza Lenina:


W końcu się ruszamy:


i zjeżdżamy do metra:


trzeba zobaczyć słynną Aurorę:


a później odpocząć:


jak większość mieszkańców...


Dobijają do nas Tonia i Garij i razem idziemy do "kolebki" miasta, czyli twierdzy Pietropawłowskiej.






która w zasadzie jest wyspą:


i znów moczymy się w fontannie ;)


no i czas na odwrót...

Postanawiamy dociągnąć do Estonii i przespać się na bałtyckiej plaży.
Ale przed nami jeszcze granica RUS - UE...

Oczywiście tankujemy do pełna tuż przed szlabanem (3,5 pln ver 6,0) oraz w co się tylko da, czyli baniaki po wodzie 6 l, sztuk ... no powiedzmy, że pięć ;)
Oraz wszyscy palący (czyli wszyscy minus Jagnię) nabywają sztangi ćmików.
Oczywiście wszystko to należy przemycić.

A kierowcy TIRów straszą dokładnym trzepaniem aut oraz horrendalnie długimi kolejkami...

Jedziemy.
Kolejka jak kolejka, nie w takich się już stało ;)
Rosjanie wypuszczają w miarę bezproblemowo, Estonka w okienku pyta, dokąd jedziemy.
- Do domu, do Polski.

Po czym chłopaki kładą niemieckie paszporty...

Celnicy każą otworzyć bagażnik. Bałagan prawie wychodzi na własnych nogach, a na samej górze po dwa wory śmieci.
Czy to nasza wina, że w Rosji ciężko o kontenery na odpady??

Celnicy udają, że nic nie czują i słyszymy upragnione "proszę jechać" :)

Zaraz za granicą zaczyna się cudna mgła:


a Fazi przypomina sobie, że mamy wyłącznie ciepłe piwo. Ale można je szybko schłodzić:


Widzimy na GPSie, że do brzegu morza niedaleko, więc pierwsza w prawo nasza.

Droga kończy się na plaży, pustej, cichej i przepięknej.

Polskie plaże są piękne, ale ta... Urzekła mnie zupełnie. Las, głazy wygładzone falami, spokojna woda, i żadnych dźwięków dookoła, tylko snujące się mgły... jakaś baśniowa rzeczywistość...


W takich okolicznościach przyrody czasu szkoda na spanie ;)


Czekamy na wschód słońca:


i w końcu idziemy spać, jak zwykle gdzieś przed szóstą ;)


W nocy (no dobra, tak o ósmej rano...) budzi nas deszcz.
Mam brzydką, złośliwą, babską satysfakcję na marudzenie Fazika ("Jagna, po co ten namiot, daj spokój , na pewno nie będzie padać"), na szczęście go nie posłuchałam i namiot stoi. I mamy gdzie się schować.

Rano (czyli o 13 ;) ) niektórzy kąpią się w Bałtyku:


Inni pajacują


Na koniec konieczne jest działanie zespołowe:


Nieśpiesznie przemierzamy Estonię, i w tym tempie to całkiem spory kraj ;)

Jedziemy wzdłuż Bałtyku:


Który podziwiamy jednak z góry:


Czasem boczne drogi są naprawdę bardzo boczne:


Mamy przerwy nie tylko na warzenie kafeja, ale także zeżarcie arbuza:


To zdjęcie mogłoby być kwintesencją naszego wyjazdu, ale nie bardzo nadaje się do powszechnego upubliczniania...


więc niektórzy wolą na zdjęciu być solo:


W strugach deszczu docieramy do twierdzy Rakvere, gdzieś w połowie drogi między granicą rosyjską a Tallinem:


Gdzie stoi także ciekawy pomnik tura:


Gdzieś w centrum kraju zatrzymujemy się na obiad (jak zwykle koło 20...), ciężko się dogadać, estoński nie przypomina niczego poza fińskim, a fińskim też nie władamy niestety...

A obok stoi ciuchcia, więc syn maszynisty...


no ale ileż można przez tę Estonię jechać, więc w końcu jest granica:


Łotwę zwiedzamy po ciemku, aż lądujemy jak zwykle w jakiś krzakach. Dookoła łąki i chaszcze po pas, więc musimy rozbić się na polnej drodze.

Ognisko skromne, ale było ;)


Zapasy piwa były wystarczające:


Kolejny dzień, kolejny kraj, Litwę po prostu przelecieliśmy, korek za Augustowem ominęliśmy polami i wpadliśmy na pomysł zwalenia się na głowę Mariowi pod Bełchatowem.

Po drodze spodobała nam się wieś gdzieś na zachód od Nowego Dworu Mazowieckiego:


Mario na nasz przyjazd przygotował się doskonale:


Ostatnia noc na karimacie ;)


I obieramy kierunek na heimat...

29 czerwca, po dokładnie 16 dniach tej wariackiej podróży jesteśmy w doma:


powitano nas tak jak trzeba, czy roladą z kluskami i modrą kapustą... Aaa - zouza pyszna też była!


U Agi i Krzycha zrobiliśmy małe afterparty:


ale zdecydowanie w stylu wschodnim (swoją drogą polecam pomysł ;)):


No i dobrnęliśmy do końca opowiastki.
Trochę to trwało.
Ale też opowiadać było o czym ;)

To był niesamowicie luzacki, zwariowany wyjazd.
Pięcioro ludzi, z których niektórzy się znali jak łyse konie, a inni wcale.
I udało nam się przeżyć 16 dni bez najmniejszej sprzeczki!

Do tego było totalnie niskobudżetowo.
W zasadzie wydaliśmy pieniądze wyłącznie na paliwo (3 zł za litr!) i wizy.
No i coś tam czasem jedliśmy.
I poznaliśmy tylu fajnych ludzi!

Więc już po raz drugi pozwalam sobie zakończyć hasłem:
Wschód rulez!

 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra