AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Do kraju podziemnych pomarańczy
czyli Pyry do Peru cz.1


Do kraju podziemnych pomarańczy, czyli po pyry do Peru - Jagna, masz już plany na zimowy wyjazd?
- Krzychu, sierpień dopiero mamy…
- Może i sierpień, ale teraz jest promocja Iberii do Ameryki Południowej. W Chile byliśmy, Argentyna zbyt poukładana, w Kolumbii byłem, zostało Peru ;) Jak chcemy się załapać, to szukaj szybko karty kredytowej!
No cóż, była to (jak dotąd) najszybsza decyzja wyjazdowa w moim życiu. Mniej więcej dwugodzinna ;) Opłacało się. Zapłaciliśmy dokładnie 4 426,59 PLN za lot na trasie Barcelona – Lima – Bruksela. Za 3 osoby!
-Krzychu, a co właściwie jest ciekawego w Peru oprócz tego całego Machu Picchu?
-Jak to co! Ziemniaki!



Ziemniak (Solanum tuberosum L.) – gatunek rośliny należący do rodziny psiankowatych. Nazwa "ziemniak" odnosi się zarówno do całej rośliny, jak i do jej jadalnych, bogatych w skrobię bulw pędowych, z powodu których gatunek jest uprawiany na masową skalę. Roślina wywodzi się z Andów, gdzie udomowiono ją ok. 8 tysięcy lat temu. Ziemniak został przywieziony do Europy w końcu XVI wieku, w ciągu następnych stuleci stał się integralną częścią wielu kuchni z całego świata. Obecnie jest czwartą pod względem produkcji rośliną uprawną (po pszenicy, ryżu i kukurydzy).
W stanie dzikim rozmaite gatunki psianek podobnych do ziemniaka występują w obu Amerykach, od Stanów Zjednoczonych po Urugwaj. Najnowsze badania genetyczne wykazały, że wszystkie odmiany rośliny wywodzą się z gatunku Solanum brevicaule, kultywowanego w dzisiejszym południowym Peru od przynajmniej 7 tysięcy lat. W wyniku setek lat krzyżowania i sztucznej selekcji do dziś powstało ponad tysiąc odmian uprawnych ziemniaka.
Po podboju Państwa Inków, Hiszpanie sprowadzili ziemniaki do Europy około 1570 roku, skąd żeglarze rozprzestrzenili uprawę rośliny na cały świat. Wprawdzie europejscy rolnicy początkowo byli wobec nowej uprawy sceptyczni, ale do XIX wieku stała się ona podstawą diety milionów mieszkańców kontynentu i nieodzownym elementem wielu kuchni regionalnych. Dziś dieta przeciętnego mieszkańca Ziemi zawiera ok. 33 kg ziemniaków rocznie, a Polaka 109 kg.

Dzień 1, czyli Poznań – Zielona Góra – Berlin – Barcelona - Madryt – Lima…

Czy ja kiedyś wyjadę normalnie, bez nerwów na urlop? Może na emeryturze...
Rano załatwianie tysiąca spraw, przypominanie o tysiącu kolejnych pracownikom (z nadzieją, że będzie do czego wracać po urlopie), zaraz, zaraz, czy babka od ubezpieczeń przysłała dokumenty?
Szybki telefon: jak to, ja myślałam, że pani wyjeżdża za miesiąc... Grrrr...
A więc jeszcze przejażdżka po ubezpieczenie, na szczęście pani się wczuwa, załatwia szybko i nawet mamy zaświadczenia po hiszpańsku.
A czy ktoś może zrobił check-in? – rzucam w przestrzeń nad głową Rafa...
System Iberii (po polsku oczywiście brak) + cookies = katastrofa. Przez pół godziny wkurzamy się, dlaczego każą nam zapłacić 35 Euro za zmianę miejsc, których nie zmieniamy. Po wyczyszczeniu cookies cena cudownie znika... a my siedzimy osobno, oczywiście kilometry od okna. Lot trwa jedynie 13 h i to w dzień, więc fajnie byłoby mieć na co popatrzeć... Na przykład na taką Amazonkę ;) ale nie tym razem.
Jakimś cudem udaje mi się spakować o czasie, Krzychu przyjeżdża spóźniony pół godziny (ma te same problemy, czyli jak zamknąć firmę na 2 tygodnie...) i ruszamy na Berlin.
Parking załatwił po znajomości Fazi, w pewnym gospodarstwie, w którym miał kiedyś okazję dorabiać jako kierowca.
Zgadnijcie, cóż Fazik nasz kochany ciągał na przyczepie? :)
Z lekka spóźnieni lądujemy na Schönefeld, gdzie Fazik ukaja nasze nerwy berlińskim piwkiem:



Po czym znów musimy gonić, bo kolejka do kontroli wije się jak pyton, a Norwegian do Barcelony odlatuje za równe pół godziny ;)
Na szczęście widzimy za sobą kilkudziesięciu zdecydowanie bardziej zrelaksowanych Hiszpanów. No cóż, samolot raczej nie odleci bez połowy pasażerów ;)
Krzychu zdołał jeszcze zakupić 2 kartoniki białego wytrawnego (no jakoś trzeba przetrwać noc na lotnisku, prawda?) i w końcu możemy oderwać się od ziemi...
Lądujemy koło północy w Barcelonie, znieczulamy się dwoma przemyconymi kartonikami na wymarłym lotnisku, po czym znajdujemy sobie zaciszne miejsce za filarkiem, wyciągamy śpiworki i odlatujemy w noc.
Noc nie jest długa, bo gdzieś przed piątą budzi mnie dyskusja, jaką Krzychu ze swadą toczy z lotniskowym ochroniarzem.
Niestety ochroniarz kompletnie nie wykazuje empatii, po 5. leżeć "no permite" i koniec. Zaspani ruszamy więc w stronę naszego stanowiska.
Krzychu ze zdumieniem odkrywa istnienie drugiego terminala w Barcelonie, oddalonego o ładnych kilka km. A tyle lat już tu lata!
Jeszcze tylko przelot do Madrytu, kolejna zmiana terminala i w końcu siedzimy w samolocie do Limy. Opis 13 h na siedząco sobie daruję ;)
W Limie wita nas pogodny wieczór oraz 28 stopni. To lubię !
Mamy zarezerwowany hostel, który jak zwykle wygląda zupełnie inaczej niż na fotografiach w internecie ;) To typowe zjawisko, obserwowane szeroko w wielu krajach ;)
Zaczynam przypuszczać, że każdy hostel ma jedno propagandowe pomieszczenie, w którym robi się zdjęcia;)
W każdym razie nie jest źle, jest ciepła woda i łaj-faj ;)
Wieczór spędzamy na patio hostelowym, zdziwieni mocno brakiem jakiejkolwiek imprezy.



Każdy siedzi sam, ewentualnie w 2-3 znajomych i każdy patrzy w swój własny ekranik...
Jeszcze tego nie wiemy, ale tak będzie wyglądał każdy wieczór spędzony w peruwiańskim hostelu...
Eh, cywilizacja... a jeszcze w 2012 co wieczór byli nowi znajomi i imprezy...

dzień 2 Lima
Lima szczególnie piękna nie jest, ale stolicę zaliczyć trzeba ;)
Taksówka pokonując jakieś 10 km korka dowozi nas na Plaza de Armas – tak nazywa się każdy główny plac w każdym mieście ;)
Korki w Limie są niesamowite, a jeszcze ciekawszy jest sposób ich pokonywania – nieważne, że przed tobą jakieś 100 m wolnej jezdni, jeśli tylko ruszysz spod świateł o 0,0001s za późno – wszyscy cię strąbią ;) Szybki sprint, może nawet uda się wrzucić trójkę i już trzeba hamować ;)
Plaza de Armas:







Typowe dla Limy los balcones:





Obowiązkowa katedra wzniesiona przez Hiszpańskich najeźdźców :





Boże Narodzenie było całkiem niedawno, szopka jeszcze stoi i to niemała ;)



Prowincja też czasem zagląda do stolicy:



Do dzielnicy za rzeką turyści już nie zaglądają. Slumsy niestety są w każdym dużym mieście...



Państwo niby bezpieczne, ale rękę na pulsie trzeba trzymać::



Porządku pilnuje policja. Policja stoi na każdym rogu, policja jeździ non stop. I w dodatku chyba 75% to kobiety na motocyklach! Tylko te buty chyba od innego środka transportu ;)



Krzyś spełnia swoje marzenie:



Posilamy się w budce, gdzie ręcznie wyciskają soki. Są obłędnie dobre i równie tanie ;)



A tu maszynka do przemysłowego obierania pomarańczy (tych zwykłych, nie podziemnych)



Naśladując lokalesów robimy sobie przerwę na trawniku w cieniu:





Zresztą – nie tylko my ;)



I ruszamy do drugiego najważniejszego miejsca w każdym peruwiańskim mieście - Mercado, czyli rynek. Nie plac, tylko miejsce do zakupów.
Tu już nie jest europejsko ;)



Tego na razie nie kupimy:



ani tego:



Gęsinę lubię, ale...



Pyry!!!!



Które wybrać? Papa blanca? Amarillo? Rojo?



ooo, już lepiej



Z zakupami wracamy do hotelu, gdzie wita nas F800GS na monachijskich blachach oraz dwa potężne alu kufry z naklejkami od Alaski po Ekwador w naszym pokoju. Tylko kierownika brak :(
Robimy jeszcze wieczormy spacer nad ocean.
Niestety wybrzeże peruwiańskie to zimny prąd i wysokie fale, więc warunki mało plażowe.
Dzielnica nadmorska jakaś taka bogata:



A Pacyfik hen, hen na dole. A klify pionowe i zejścia brak ...





Trzeba nadłożyć sporo drogi i zejść specjalną drogą:



do plaży okupowanej przez surferów:




Ciekawe te klify...





Łapiemy zachód słońca i wracamy do hotelu gdzie znów wszyscy patrzą w swoje ekraniki...

Odcinek 3, czyli poczuj się jak staruszek...
Wstajemy o totalnie nieprzyzwoitej porze (jak na urlop) czyli przed 6. rano, widzimy w łóżku obok Niemca od f800gs, z którym nawet nie było okazji pogadać. A szkoda, bo to było 50% wszystkich motocyklistów-podróżników, jakich widzieliśmy w Peru ;)
Jeszcze zaspani lądujemy na lotnisku i szukamy stanowiska linii Star Peru. Ciekawe, czy dolecimy w całości ;)
W Peru jest całkiem dużo lokalnych linii lotniczych, ale nie wiem, czy dostałyby zgodę na lądowanie w UE ;)
Stardartowe spóźnienie odlotu i już siedzimy w małym, ale całkiem przyzwoitym Bombardierze.
Widoki na Andy obłędne:



Kurczę, żeby móc przejechać tę ścieżynkę na mojej jagnięcinie...
Lot króciutki, godzinka i lądujemy w Cuzco. (Dla wyjaśnienia naszego burżujstwa: z Limy do Cuzco można albo samolotem w 1 h, albo autobusem w 22 h, a cena samolotu nie jest zabójcza).
Cuzco to turystyczna i histroryczna stolica Peru. Na szczęście jesteśmy w najniższym sezonie i tłumów nie ma.
Tuż za drzwami tłum taksówkarzy, na szczęście wiemy, ile powinna kosztować taksówka do miasta i nie płacimy 3x tyle ;)
To poprosimy na Plaza de Armas ;)



Rynek ładny i klimatyczny:



Krzychu leci obejrzeć hostel proponowany przez naganiacza, wraca po chwili z opinią "może być". Podobno ma być i ciepła woda i wi-fi ;)
Plecak na plecy i ruszam do hostelu. Droga liczy może 400 m, ale jest pod górkę. Niewielką górkę. A wręcz bardzo niewielką.
Więc dlaczego czuję się, jakbym właśnie wspinała się co najmniej na Mont Blanc?? Serce wali jak oszalałe, nogi słabe... Cuzco leży na ponad 3300 m n.p.m., a jeszcze wczoraj byliśmy nad poziomem morza. Chłopaki też nie wyglądają najlepiej, ale ja, jak jakaś staruszka, muszę robić przerwy co 100m na złapanie oddechu! Oj, ciemno widzę najbliższe dni...
Cuzco zostało założone przez Inków już w XII i mnóstwo tu zabytków, zarówno inkaskich, jak i hiszpańskich (Pizzarro zdobył miasto – wtedy stolicę - w 1533).
Nasz pokój w hostelu też wygląda zabytkowo ;)



ale sam hostel ma w sobie "coś" ;)



ruszamy w miasto – jeszcze raz Plaza de Armas:



to tutaj rozerwano końmi Tupaca Amaru – przywódcę indianskiegfo powstania.



Dookoła placu góry:



jest jak zwykle policja:



Iglesia de la Compa?ía de Jesus:



Czyszczenie butów:



Pucybut przyzwyczajony do półbutów zażądał dopłaty ;)_
Uff, znów pod górkę... Na szczęście bez plecaka, więc postój na złapanie oddechu tylko co 200 m...



Docieramy do mercado i zaczynamy od świeżo wyciśniętego soku z mango z mlekiem



Atmossfera nieco senna:



aż docieramy do działu restauracyjnego:





zamawiamy dane dnia, czyli zupa + milanesa. Milanesa to narodowe danie Peru (raczej tej biedniejszej części), składające się z ryżu, frytek, kawałka mięsa oraz surówki. Cena całości – 10pln ;)
Obsługują dwie panie, z których ta z prawej jest jakaś podejrzana trochę ;)



A tu druga potrawa narodowa, jeszcze surowa.



Indianka się oodgrażała, żeby nie robić zdjęcia świnkom, bo to przynosi pecha, a dokładnie "la Muerte"...
Po powrocie do hostelu Jagna chwilowo odmawia współpracy i Cuzco by night należy do chłopaków...



W czasie wieczornego spaceru Raf & Krzychu podobno byli grzeczni, a na pewno nie sikali na trawniki, bo to strasznie niedozwolone w Peru:



Jak prawie każde miasto wieczorem: ładne, bo śmieci stają się mniej widoczne ;)







Na ulicy Hatunrumiyoc, gdzie (podobno) po którymś z zęstych trzęsień ziemi odsłoni się inkaski mur, oczywiście niezniszczony:



a po drugiej stronie nowszy, hiszpański, już nie taki sprytny:



tak przynajmniej twierdził ten gość z prawej:



Wieczorem omawiamy strategię zdobycia Machu Picchu.
No bo być w Peru i nie widzieć Machu Picchu to jak... być w Peru i nie widzieć Machu Picchu;)
Przed wyjazdem znalazłam w sieci kilka niezbyt przychylnych opisów Peru, na czele z tym właśnie zabytkiem. Ale pomyślałam sobie: "eee tam, kolejny biały, który chce, żeby wszystko wszędzie było po naszemu i ze wszystkiego niezadowolony".
Ale powoli dochodzi do nas, że jest w tym całkiem sporo prawdy.
Turysta jest bowiem w Peru łupany jak się da i gdzie się tylko da.
Nam się trochę upiekło dzięki biegłemu hiszpańskiemu Krzycha, który był się w stanie dopytać o wszystko.
Machu Picchu jest świetnym przykładem peruwiańskiej ekonomii. Najtańsze wejście: 150pln. No dobra, zabytek jakich mało, to akurat przeboleję.
Droga na Machu Picchu: masz wybór. Albo 2 h ostrego marszu inkaską kamienną ścieżką do góry (dla mnie na tej wysokości – 2500 m n.p.m. kompletnie niewykonalne) albo 18 $ (płatność wyłącznie w $ !) i 15 minut górskich serpentyn pokonanych autobusem.
Ale najlepsza jest podróż do Aquas Calientes – czyli wsi, skąd wychodzi ścieżka na Machu Picchu. Aquas Calientes położona jest w odciętej od świata dolinie, do której nie dochodzi żadna, nawet najbardziej offroadowa droga. Jest tylko wąski wąwóz rzeki, gdzie zmieszczono tory kolejowe. Możesz więc w Cuzco wsiąść w pociąg i pokonać jakieś 100 km w 3 h za jedyne 80 $.
Czyli razem, wypad na Machu Picchu to jakieś 800 złotych + nocleg...
A wkurza to tym bardziej, że pod spodem wypisane są ceny dla Peruwiańczyków, który płacą mniej więcej 1/10 tych cen.
Na szczęście mieliśmy Krzycha ;)

Odcinek 4, czyli nie po to mamy ze sobą poznaniaka i krakowiaka, żeby płacić jak za zboże ;)
No dobra. To już wiemy, że można dostać się do Aqua Calientes za 80$ w jedną stronę.
Ale nie będziemy przecież płacić tyle za 3 godzinną jazdę takim czymś:



Krzychu robi research w kuzkańskich biurach turystycznych i okazuje się, że istnieją pewne alternatywy. Cena owych alternatyw zaczyna się od 90 soli, ale po jakimś kwadransie spada do 60 soli, czyli jakiś 80 pln. W obie strony ;)
Alternatywa składa się z busa oraz dwunożnego transportu własnego, czyli nóg.
I zamiast 3 h w pociągu, spędza się jakieś 6-7 w busie i wędruje kolejne 2-3.
Hm. Nie jestem pewna, szczególne tego spacerku z plecakiem w dżungli w porze deszczowej.
Ale zdaje się, że nie bardzo mam coś do gadania.
Krzychu – poznaniak z dziada pradziada, Raf – oszczędny krakowiak... Co ja biedna mogę?
Skoro świat pojawiamy się zatem pod biurem, skąd zostajemy zgarnięci na uliczkę, z której na raz odjeżdża chyba 15 sprinterów i innych podobnych.
Chaos ogólny, każdy kierowca ma listę niemiłosiernie poprzekręcanych nazwisk i każdy wykrzykuje je w tym samym czasie ;)
Po jakiejś pół godziny i pięciu przesiadkach ruszamy.
W busie towarzystwo międzynarodowe, nie tylko my uważamy, że ceny są (bardzo delikatnie ujmując) zawyżone.
Cuzco poza centrum już takie przeciętnie slumsowate:



Ale zaraz za miastem piękne góry (jesteśmy ciągle powyżej 3000 m n.p.m.)



Krzyś patrzy zachwycony, bo wszędzie rosną, ba! kwitną nawet! pyry:



niby lato, ale pora deszczowa, więc wszystko obłędnie zielone:



Droga dość zakręciarska, kierowca tutejszy, więc zakręty bierze prawie bokiem ;)



Wyżej już mniej roślinności:



Po drodze miasto Urubamba:



Przystanek na siku i takie coś przy okazji:



Zatrzymujemy się "na 2 min, bo jeszcze ktoś się dosiądzie" w Ollantaytambo – pięknym miasteczku w górskiej kotlinie:





Latynoskie 2 minuty przechodzą w godzinę, możemy pooglądać lokalną ludność:





Te ubiory nie są dla turystów. Wszystkie wiejskie kobiety są tak ubrane.
Za Ollantaytambo zaczynamy się wspinać ku przełęczy Abra Malaga : 4316 m n.p.m









brrr...



Serpentynami zjeżdżamy w dół. Wysokość + ułańska fantazja kierowcy powoduje, że każdy zaciska zęby i trzyma się za żołądek. A niektórzy wychodzą z autobusu zieloni i pełnym woreczkiem ;)
Dojeżdżamy do Santa Maria, gdzie zjeżdżamy z asfaltu i szutrem dojeżdżamy do Santa Teresy. Długi Sprinter średnio sobie radzi z pokonywaniem brodów i kamieni. Droga przyczepiona jest do zbocza góry, wąska i świeżo uszkodzona opadami.



Ogólnie staramy się nie patrzeć w dół, gdzie kilometr niżej wije się rzeka. I nie myśleć, ile Sprinterów już tam spadło ;)
Z Santa Teresa zostało już tylko 10 km do końca. Ale to już w zasadzie offroad – sprinter pokonuje tę drogę dokładnie w 45 minut.
Uff dotarliśmy do stacji Hydroelectrica.



To stacja końcowa Perurail, można zapłacić jakieś chore pieniądze i pojechać 13 km do Aqua Calientes.
Ale my mamy inny plan:



W linii prostej mamy do Machu Picchu dokładnie 1 km. No i chyba 500 m do góry ;) Ruiny są nawet widoczne.
Ale my musimy przejść się dookoła góry, wzdłuż torów i rzeki, do miasta. I mamy na to 2,5, bo w dżungli szybko robi się ciemno ;)
To ruszamy – jak widać większą kupą:



Ci najbogatsi jadą:





Stopa raczej nie złapiemy ale spróbować można ;)



Jakby ktoś miał pomysł, że rowerem albo motkiem – to absolutnie zakazane, rezerwat itp.



widoki są:





Chyba nic nie jedzie ;)



Już po ciemku docieramy do Aquas Calientes.
Wymęczone Jagnię czeka, aż Krzychu wynegocjuje rozsądną cenę:



I kolejny dzień za nami ;)
Odcinek 5, czyli Machu Picchu ominąć nie wypada
Tłumy turystów. Pięciu przewodników, każdy w innym języku i każdy głośno. W kadr wchodzi co najmniej pięciu Japończyków i trzech Rosjan. Uff.
Ale co zrobić.
Być w Peru i nie być na Machu Picchu? No nie da się...
Sprawdziliśmy jeszcze w PL, że w lutym tłumów nie ma i bilet można kupić po prostu w kasie (w sezonie trzeba rezerwować dużo wcześniej, bo limit dzienny wynosi 2500 osób).
Rano Aquas Calientes wita nas cudowna pogodą:



Dookoła wysokie granie, więc mgła po prostu wisi i wisi... A w zasadzie to chyba chmury...
Kupujemy bilety (jedyne 62 $ za sztukę) i pytamy miejscowych, gdzie tu "lokalnie zjeść".
No jak to gdzie. Na dworcu!
Nad dworcem jest mała hala, gdzie ulokowało się chyba ze 20 barów. Biali zaglądają tam rzadko, więc za śmieszne pieniądze dostajemy kawał ciepłego kurczaka w bułce oraz świeżo sporządzony koktajl owocowy – niebo w gębie.



Machu Picchu znajduje się tuż nad Aquas Calientes, ale jakieś 800 m wyżej. Można skorzystać z inkaskiej ścieżki i podejść.
My nawet nie próbujemy na tej wysokości ;) – 2500 m n.p.m.
Korzystamy więc, zresztą jak 99% ludzi, z autobusów, które w 10 minut zawożą nas pod górę.
Śmiesznie – miasto odcięte od świata, wszystko transportowane koleją, a tu nagle stadko autobusów ;) podobno przywieźli je na specjalnych platformach...



U góry kłębi się te 2500 sztuk turystów, do tego lokalni proponują usługę "przewodnictwa" (która nie jest ujęta w te 62$).
Wbijamy sobie pamiątkową pieczątkę do paszportu i w końcu jesteśmy w środku.
Machu Picchu wita nas oszałamiającymi widokami:



oraz cudowna pogodą:



Hmm. Stoimy, czekamy, nadal nic nie widać...
Jedynie Raf się zakolegował z miejscowymi ;)



W przewodniku napisali, że często mgła podnosi się w południe i żeby być cierpliwym.
No dobra, spróbujemy. Zostawiamy samo "miasto" i idziemy się przejść jedną z inkaskich ścieżek, które prowadziły do Machu Picchu.



Ścieżka biegnie zboczem, w prawo lepiej nie patrzeć:



Dziwi nas brak jakichkolwiek barierek itp. Ech, europejskie myślenie ;)





Po jakiejś pół godzinie dochodzimy do zakazu:



kilka lat temu można było dalej iść, ale zbyt wielu turystów zleciało na dół i w końcu przejście zamknięto.
Teraz tylko przez furtkę można sobie popatrzeć na inkaskie "zabezpieczenie" przed niepożądanymi gośćmi:



Kawałek ścieżki specjalnie wykuto i położono deski. Po ich zdjęciu można przejść jedynie w dół i w górę po wystających kamieniach (słabo je widać na zdjęciu niestety).
Na takim kamyczku mieściła się jedna stopa, ale podobno nie było to problemem dla Inków. Cala reszta świata spadała w dół ;)
Wracamy:



Widoki nadal przepiękne:





Nawet lamy zrezygnowane:



No mi, będą mgliste zdjęcia...



Ale, w końcu, powolutku, powolutku, minuta po minucie, mgła się podnosi!







Widać nawet dolinę rzeki!



Będą nawet foty bez mgły ;)



Lamom też poprawił się humor ;)



Naoglądaliśmy się z góry, czas ruszyć w miasto ;)
Machu Picchu małe nie jest:
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/49/Karta_MachuPicchu.PNG
I chyba nadal do końca nie wiadomo, co to było.
Za Wiki:
Machu Picchu zbudowano w II połowie XV wieku podczas panowania jednego z najwybitniejszych władców Pachacuti Inca Yupanqui. Pełniło funkcję głównego centrum ceremonialnego, ale także gospodarczego i obronnego. Zamieszkiwali je kapłani, przedstawiciele inkaskiej arystokracji, żołnierze oraz opiekunowie tutejszych świątyń. Miasto składało się z dwóch części. W Górnej, zwanej hanman, znajdowały się: Świątynia Słońca, Grobowiec Królewski, Pałac Królewski oraz Intihuatana, największa inkaska świętość. W Dolnej mieściły się domy mieszkalne kryte strzechą oraz warsztaty produkcyjne. Na stromych zboczach otaczających miasto znajdowały się tarasy uprawne o szerokości 2-4 m. Miasto opuszczono ok. 1537 r. Ruiny miasta początkowo utożsamiano z Vilcabambą, ostatnią stolicą Inków.
Machu Picchu zostało odkryte przez amerykańskiego profesora Hirama Binghama. Bingham trafił tam 24 lipca 1911 z władającym językiem keczua przewodnikiem. Odkryto tysiące zabytkowych przedmiotów, w tym mumie, srebrne posążki, złote spinki i naczynia ceramiczne. Łącznie Bingham wywiózł legalnie do Stanów Zjednoczonych 4000 zabytkowych przedmiotów, które trafiły do Yale University. Machu Picchu było jednak najprawdopodobniej eksplorowane w dziki sposób znacznie wcześniej.
Widok na część "przemysłową" miasta:



Pięknie się to zachowało – ściany liczą sobie prawie 600 lat!





Po lewej część mieszkalna, po prawej przemysłowa:



Powoli z chmur wyłania się Huayna Picchu, szczyt nad miastem. Można na niego wejść (za dodatkową opłatą, rzecz jasna) i zobaczyć podobno najładniejszy widok na Machu Picchu.
Jedyne 360 m w górę ;)



Huayna Picchu raz jeszcze:



Widoki z okien mieli niezłe:



Tarasy uprawne, i jednocześnie zabezpieczenie przez osuwiskiem:



Przewodnika nie mamy, musimy zatem doczytać ;) albo przykleić się do przewodnika władającego hiszpańskim (to Krzychu) bądź angielskim (Raf z Jagną) ;)



jedno z niewielu zniszczeń wskutek trzęsień ziemi (a jest ich tu sporo, to teren aktywny tektonicznie)
https://lh3.googleusercontent.com/-ssB5CK2T-1Q/Voj99GsiIGI/AAAAAAAAU3w/QDRn4gZmHlc/s912-Ic42/DSC05531.jpg">

Świątynia trzech okien (nazwa raczej współczesna...) , widok od środka:







(widać tu słynną inkaską obróbkę kamieni na tzw. styk)



i z zewnątrz:





podobno w czasie przesilenia światło z okien oświetla jakiś specjalny kamień.
W ogóle mnóstwo tu kamieni odpowiednio zorientowanych geograficznie i astronomicznie...
Pięknie zachowany mur:



O, tam w dole most, którym szliśmy!



To podobno podobizna kondora:



I tak sobie łazimy po tym mieście sprzed 600 lat, wyobrażając sobie życie Inków...





Tu rekonstrukcja stropu:



A nawet całych chatek:





I bardziej w głąb, tym mniej turystów ;)



Po pół dnia łażenia rzucamy ostatni raz okiem na całość:



oraz tabliczkę pamiątkową na cześć odkrywcy:



I schodzimy pieszo w dół, jedną z zachowanych ścieżek inkaskich.



Schodzimy niecałą godzinę, a łydki bolą następne dwa dni ;)





Czasem zdarzają się inkaskie schody (takie same, które pozwalały ominąć wyrwę w ścieżce opisaną wcześniej)



Jeszcze krótki spacerek wzdłuż Urubamby:



i jesteśmy z powrotem w Aqua Calientes, gdzie akurat pociąg przywiózł następną porcję turystów:



Wieczór spędzamy w gorącej wodzie (po hiszpańsku... aqua caliente ;) ), czyli basenach, przez które przepływa woda ze źródeł geotermalnych, oczywiście o lekko siarkowodorowym zapaszku zgniłych jaj ;)
A na kolację peruwiańskie owoce, czyli ananas, mini-banany i coś, czego nazwy nie pamiętam, bo nie okazało się szczególnie smaczne ;)
Na śniadanie zaglądamy do tej samej pani i próbujemy innych kanapek na ciepło.
Trzeba się wzmocnić przed kilkugodzinnym spacerem wzdłuż torów ;)
Jagna ma chytry plan, żeby wziąć wszystkie bagaże i władować się w pociąg, a chłopaki na lekko się przespacerują.
Jednak wizyta na dworcu (osobny dla Peruwiańczyków, osobny dla reszty świata...) rozbija plan w drobny mak.
Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie zapłacę 24 $ za przejażdżkę 13 km!
Nie rozumiem tego w ogóle. Miejscowi płacą coś koło 2$.
Gdyby zagraniczni mogli jechać za tyle samo, pociąg byłyby pełen po sufit.
A tak, każdy kto jest w stanie, idzie wzdłuż torów.
Gdzie tu logika?
Pamiątkowe zdjęcie w Aqua Calientes:



pomnik wodza:



i ruszamy:



pogoda nie rozpieszcza, mgliście i pada. Zimno nie jest, więc pod pelerynami jest gorąco i na koniec i tak jesteśmy mokrzy ;)





idziemy i liczymy słupki kilometrowe ;)



Nasi tu byli ;)



Ci bogatsi jadą...





Gdzieś , hen wysoko we mgle, widać zabudowania Machu Picchu:



Poprzedniego wieczoru, kiedy pisaliśmy na telefonie, "Machu Picchu" słownik zamienił na "Machu Piachu". Bardzo nam się ta nazwa spodobała ;)
W końcu, wraz z końcem deszczu, dochodzimy do stacji Hydroelectrica, gdzie wzdłuż torów ulokowało się mnóstwo bud z funkcją baru.
Za jakieś 7 pln zamawiamy danie narodowe, czyli "Milanesa", czyli zupa + drugie danie, składające się z ryżu i kawałka mięsa.
Ławki i stoły tuż przy torach, a zadaszenie się aż na tory.
W pewnym momencie wszystkie panie kucharki rzucają się na tory i zwijają zadaszenie.
Pociąg jedzie ;)





Nadchodzi godzina odjazdu, szukamy swojego busa.
Taaa, łatwo powiedzieć.
Na parkingu stoi jakiś 20 białych sprinterów, przed każdym Peruwiańczyk wykrzykuje nazwiska pasażerów, a tłum białasów kłębi się dookoła.
Nie sposób usłyszeć, a tym bardziej wyłowić z jazgotu swoje nazwisko...
W końcu ruszamy na obchód busów, zaglądamy kierowcom w listy i odnajdujemy swoje nazwiska.
Ufff.
Że też nikt nie wpadł na banalne rozwiązanie, czyli wywieszenie list na szybie busa...
Po jakieś godzinie zamieszania busy są zapełnione, ruszamy.
Tą samą uroczą ścieżką dla kóz wijącą się na zboczu...



ciekawe, ile sprinterów spadło już do tej rzeczki?



Średnia prędkość dochodzi do 20 km/ h ;)





Uff, dojechaliśmy.
Końcówka, już po ciemku, we mgle, z wyprzedzaniem na czwartego na zakrętach była dość emocjonująca ;)
Nocujemy w Cuzco w tym samych hostelu, choć pokój dostajemy zdecydowanie mniej klimatyczny. Noce na tej wysokości (prawie 4000 m) są dość chłodne i Jagna śpi prawie we wszystkim, co ma ;)
W hotelu miały na nas czekać zamówione wcześniej bilety na jutrzejszy autobus do Puno, ale oczywiście ich nie ma.
Pytamy się w agencji, owszem, przekazali już przedwczoraj...
Tym razem w hostelu odpowiedz jest inna: aaa, nie, faktycznie, coś mamy, ale ten co ma, to właśnie go nie ma, ale będzie później,albo rano, a w ogóle to no problem...
Kolejny raz widać zderzenie dwóch mentalności: europejczyk nie bardzo nie umie się nie denerwować późnym wieczorem brakiem biletu na poranny autobus...
idziemy odreagować "w miasto", może w międzyczasie bilety się znajdą...



miejscowy bar pod chmurką:



miejscowe przysmaki, czyli szaszłyk z pyrą:



oraz pyra zapiekana z jajem i mięsem w środku:



Koło północy w hotelu pojawia się ten, co ma nasze bilety (pytanie, dlaczego po prostu nie zostawił ich na recepcji, zdecydowanie go przerasta ;) ) i o mało nie umieram ze śmiechu, widząc swoje imię i nazwisko – przepisane z paszportu !!!



Odcinek 7, czyli konkurs na najbrzydsze miasto w Peru wygrywa Juliaca
Se?ora Guntalrewika nie spała dobrze. Zmarzła na kość nawet pod inkaskimi kocami, z których każdy ważył chyba 10 kilo ;)
Zjawiamy się bladym świtem w agencji turystycznej, bo namówiono nas na "turystyczny" autobus do Puno. Zamiast zwykłego lokalnego PKSu mamy wycieczkowy autobus, obiad, przewodnika oraz zwiedzanie ciekawych miejsc po drodze. I całe 300 km przed nami ;)
Drogo nie było, więc daliśmy się namówić ;)
Jest nas całe 12 osób, tłoku zatem nie będzie ;)
Na początek przedmieścia Cusco:



Wbrew pozorom, to nie budowa, tylko typowe bloki, w pełni zamieszkałe, co widać dopiero wieczorami – w każdym pomieszczeniu świeci się żarówka zwisająca z sufitu ;)
Pierwszy postój to niepozorna mieścinka Andahuaylillas, jakieś 40 km za Cusco.
Tu znajduje się jeden ze starszych kościołów w Peru - Capilla Sixtina del Peru, zbudowany w 1570 przez jezuitów.
Z zewnątrz nie robi wrażenia:





Ale w środku już tak:



Na nas jednak nie mniejsze wrażenie robi śniadanie serwowane z przenośnej kuchni przez babcię Indiankę. Lokalni biorą głównie sadzone jajko i ryż (co oni z tym ryżem w ojczyźnie ziemniaka, wstyd po prostu), my zostajemy przy kanapkach.
Babcia kroi na pół świeżutką bułkę, do środka pakuje awokado i gotowe. Niebo w gębie!
Kolejny przystanek: inkaski most:



Tu chyba jest dużo turystów, bo nawet barierka jest i dziury zabezpieczone ;)



Ciekawskie dzieci jak wszędzie:



Jedziemy dalej:







 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra