AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Do kraju podziemnych pomarańczy
czyli Pyry do Peru cz.2




Kolejny punkt to jedno z niewielu "ocalałych" inkaskich zabytków: Raqch'i
Było to miasto położone na najważniejszym inkaskim szlaku (z Meksyku do Chile) , otoczone murami obronymio długości 4 km, typowa handlowa osada.
Zachowały się fragmenty murów:





oraz ogromnej (92 x 25,5 m) świątyni - Templo de Wiracocha:



w zasadzie została jedna ściana:



to podobno fragment tej inkaskiej "Panamericany":







Nasz angielskojęzyczny, bardzo zaangażowany przewodnik:



Bardzo dobrze radził sobie z angielskim. Jak nie pamiętał jakiegoś słówka, po prostu mówił po hiszpańsku ;)
Całość postawiono z tufitu, czyli skały powstałej z popiołów wulkanicznych:



Resztki ogrodów:



Imponujące musiało być to miasto! Niestety, Hiszpanie prawie zrównali je z ziemią...
A miejscowi do dziś wykorzystują fragmenty.
Tu schodki prowadzące na uprawne tarasy, zapewne też co najmniej 500 letnie:



Przed wejściem do ruin oczywiście raj dla turysty, czyli czapeczki, figurki, ozdóbki i co jeszcze dusza zapragnie w wersji inkaskiej. Ale już o połowę tańsze niż w Cusco ;)
Po trudach zwiedzania starożytności inkaskich przyszedł czas na obiad.
Mamy okazje spróbować narodowego dania Peru (i nie jest to pyra ;) ) - ceviche.



To kawałki surowej ryby (w zasadzie dowolnej, byle idealnie świeżej), zamarynowane sokiem z limonki.
Kwas zawarty w soku ścina białko w rybie i nie jest ona zatem surowa.
Krzychu próbuje odwodzić od konsumpcji surowej ryby (Jagna, będziesz rzygać dalej niż widzisz), ale co tam ;)
Ceviche okazało się być smaczne, delikatne i nietrujące ;)

Po obiedzie wspinamy się wyżej i wyżej, w głowie znów niemiłe kręcenie, a pełny żołądek nie jest ułatwieniem...
Jesteśmy znów powyżej 4000 m n.p.m. powietrze przejrzyste, błękit nieba niepowtarzalny.
Poniżej fotki strzelone w czasie jazdy, zza szyby:













Zatrzymujemy się na granicy prowincji Cusco i Puno.
Widoki nadal obłędne, ale zrobiło się zdecydowanie chłodniej.



W dole jeden z tych extra-super-hiper drogich pociągów dla zagraniczniaków, jakieś 600 $ (serio) za kilkaset km.



No cóż, wszędzie gdzie zatrzymują się turyści, musi być cepelia.
Ale przynajmniej kolorowa !



Może zdjęcie z lamą?



Futerko z totemem?



Wiadomo, dlaczego kręci się w głowie:



Wjechaliśmy niniejszym na Altiplano - ogromny, ciągnący się przez całą Boliwię do Argentyny płaskowyż, w całości położony na ponad 3000 - 3500 m n.p.m.
W zasadzie można tu jedynie wypasać owce i lamy, klimat jest bardzo surowy.
Jesteśmy w środku lata, a widać resztki śniegu...



Mieściny rzadkie i biedniutkie...



Tak do niedawna wyglądały wszystkie domy:







chyba tylko lamom tu dobrze:



Ktoś wspominał o drezynie, to proszę:



wysokość i pełny żołądek powodują, że wszyscy zapadają w drzemkę...
Budzi nas zachęcający okrzyk pilota: Halo, Pukara!
Ale jakoś za bardzo zachęcić nie zdołał ;)



Pukara to w Quechua "ruiny". No i są ruiny...



A obok miasteczko, o nazwie, a jakże, Pukara.
Coś się zbiera nad nami, na razie bokiem...



W Pukarze wycieczkę zaganiają do jakiegoś muzeum, ale my wolimy poszwędać się po mieścince.



Zabytkowy kościół, ale co tam, proboszcz hoduje owce ;)



Chlewik musi być ;) https://lh3.googleusercontent.com/-g2xnsWUSQPA/Vo-uh5Sz3fI/AAAAAAAAVOw/x_xhvQRFEAI/s1024-Ic42/IMGP2792.jpg">





Ponieważ do Pukary zaglądają (rzadko) turyści, na głównym placu stoją dwie Indianki z pamiątkami. Krzychu widzi piękną narzutę (albo obrus) i oczami wyobraźni widzi ją na swojej kanapie.
Zaczynamy trudne negocjacje, kończące się gdzieś w okolicach 40% początku.
Ja często mam wątpliwości. Pani Indianka zapewne nie sprzeda nic poniżej kosztów, ale czy kiedy tak handlujemy do upadłego, nie pozbawiamy jej jedynej możliwości godziwego zarobku? Szczególnie, że dla nas, z bogatego kawałka świata, tak naprawdę nawet ta początkowa, wydumana cena nie jest bardzo wysoka.
Niestety nigdy nie wiemy, czy tę narzutę czy czapkę wydziergała pani własnoręcznie (zawsze tak powie) czy też może jest tu po prostu sprzedawczynią, a cały zysk trafia do jakiegoś macho...
W końcu dogania nas deszcz:





Zalewa drogę i pastwiska:



W strugach deszczu wjeżdżamy do miasta Juliaca (wym. Huliaka). Nazwa kojarzy nam się niezbyt elegancko, ale samo miasto...
Bezsprzecznie wygrywa w kategorii "najbrzydsze miasto" widziane przez mnie kiedykolwiek (nie byłam jeszcze w Azji ;) ).
Błoto, syf, niedokończone budynki, chaos...
Centrum miasta:



Prawie centrum:





Warsztat a krawężniku:



Głos zabiera Pan Przewodnik.
Otóż Huliaka to jedno ważniejszych miast w Peru. Bujnie rozwija się tu przemysł, nawet Coca-Cola ma swą fabrykę!
No może trochę kanalizacja deszczowa szwankuje, przyznaje Pan Przewodnik.



Królują tu 3 osobowe tax:



W końcu, nadal w deszczu docieramy nad Titicacę, do miasta Puno.
Mamy Matki Boskiej Gromnicznej (czy jakoś tak) i jeden wielki karnawał.
No to będzie tym razem cepelia na żywo ;)
Peruwiańczycy są katolikami, ale w tradycji religijnej mnóstwo jest indiańskich odniesień.
Jesteśmy w środku Fiesta de la Candelaria, do Puno przyjechali chyba Indainie z połowy Peru, każdy pensjonat i hostel zatkany po sufit.
W końcu znajdujemy cokolwiek (tylko trochę kapie z sufitu) i idziemy popatrzeć na korowód.
A korowód sunie całą noc dookoła centrum. Każda okoliczna wieś przesyła swój zespół: panie tańczą, panowie grają.
Panie:



Panowie:



Niestety cały czas pada, więc niektórzy chronią drogie stroje:



Często na początku danego zespołu idzie panienka ubrano mało indiańsko ;) czasem tak wyzywająco, że nazwaliśmy ją z wielkopolska lafiryndą ;)



A za lafiryndą suną jej mama i babcia ;)











Wszystko to ładne i piękne, ale festiwal trwa już któryś dzień i miasto usłane jest śmieciami, resztkami jedzenia, trawienia itp. a wszędzie tłumy pijanych rozwrzeszczanych nastolatków.
Ogólnie (być może także przez pogodę) robi to na nas niezbyt przyjemne wrażenie.
Korygujemy więc plany, jutro Titicaca i zmywamy się stąd popołudniowym autobusem na południe ;)
odcinek 8, czyli cepelia to mało powiedziane ;)
Opuszczamy Fiesta de la Candelaria, omijając kałuże i śmieci wracamy do pensjonatu.
Na szczęście nie nakapało zbyt dużo wody z sufitu ;) Zresztą – i tak mamy lepiej niż ci z parteru, gdzie wybiła kanalizacja ;)
Ponieważ jest całkiem chłodno, a właściciel z góry zapowiedział "no aqua caliente", nawet nie próbujemy brać prysznic.
Zresztą, ciężko cokolwiek zrobić w łazience, bo nie ma tam ani światła, ani okna ;)
Nie z nami jednak te numery, wykręcamy żarówkę na korytarzu i już widać , gdzie sedes, a gdzie bidet.
Bidet! po raz pierwszy takie urządzenie widzimy! Żeby jednak turysta nie poczuł się zbyt europejsko, to umywalkę, bidet i sedes zmieszczono na powierzchni jakiś 0,5 m2, a lustro wisi idealnie nad kibelkiem ;)
Zasypiamy znieczuleni peruwiańskim winem z kartonu wśród odgłosów bębnów i trąb...
Rano ruszamy prosto na terminal terrestre, czyli ichniejszy PKS.
Kupujemy bilet na najważniejszą atrakcję Puno, czyli pływające wyspy Uros.
Pogoda nie rozpieszcza:



Krzychu sprawdza, czy mamy szansę dopłynąć w całości:



pewne rozwiązania techniczne są ciekawe:



płyniemy:



płyniemy w zasadzie kanałem w trzcinach:





Ale na szczęście się przeciera:





aż dopływamy do wysp Uros, których jest kilkadziesiąt:



każda z nich ma kilkaset metrów kw.



każda wyspa jest po prostu tratwą zbudowaną z trzciny:





lekkiej i pustej w środku:



od dołu trzcina gnije, więc cały czas trzeba dokładać nową.
trochę to wszystko się kiwa, jak na łodzi ;) i Jagna ma niepewną minę





I nawet podziemne pomarańcze tam rosną !



Przewodnik wszystko nam objaśnia:



ale patrząc dookoła, jakoś średnio wierzymy, że ktoś tam mieszka na stałe.
Wyspy powstały kilkaset lat temu, kiedy to Indianie uciekali przed Hiszpanami, którzy zmuszali ich do niewolniczej pracy w boliwijskich kopalnia srebra.
I nadal podobno każdą wyspę zamieszkuje po kilka rodzin, jest szkoła i nawet mały szpital.
I podobno są gdzieś wyspy, gdzie nie dopływają turyści. Usiłowałam je wypatrzyć na zdjęciach satelitarnych, ale widziałam tylko Uros:
https://www.google.pl/maps/@-15.8179733,-69.968687,2942m/data=!3m1!1e3?hl=pl
Wyspy Uros to jedna, wielka cepelia:



choć niewątpliwie bardzo kolorowa ;)







Łodzie dla turystów:









jest nawet wieża widokowa:



Ech, gdyby móc zobaczyć wyspy kilkadziesiąt lat temu, przed chmarą turystów... Tyle, że w zasadzie sami jesteśmy jej kawałkiem ;)
odpływając do godzinie mijamy lokalne boisko do nogi:



oraz ruch lokalny:



na łodzi rozmawiamy trochę z innymi "białymi", wszyscy są mocno rozczarowani "cepeliadą" wysp Uros. Większość z nich wybiera się na wschód do Boliwii.
W porcie postanawiam skorzystać z toalety. W drzwiach babcia klozetowa pyta groźnie: "siku czy to drugie?" i w zależności od odpowiedzi wydziela odpowiednio długi kawałek papieru i kieruje do odpowiedniej kabiny ;)
Inna ciekawa rzecz na Titicaca to parowce. Dwa takie statki sprowadzono w częściach z Anglii. Opłynęły więc przylądek Horn i wylądowały w Arice (Chile), stamtąd transportowano je pociągiem do Tacna i dalej mułami przez Andy. Cała podróż trwała 6 lat!
Do dziś pływa jeden z tych parowców. Historia tu.
A my wstępujemy na obiad. Oczywiście na rybkę ;)
Niestety Titicaca to również przykład katastrofy ekologicznej. Człowiek, chcą poprawić "rybność" jeziora, wpuścił to niego pstrąga. I teraz w Titicaca jest tylko i wyłącznie pstrąg...
A do pstrąga trzy rodzaje pyr, fasola i kukurydza ;)



wracamy na terminal terrestre z zamiarem kupienia biletu do Arequipy. Ale to nie będzie takie proste ;)
Każda linia autobusowa (a jest ich co najmniej 15!) ma swoja własną kasę i inną cenę. Przed każdą kasa stoi "naganiacz", który śpiewnie wydziera się: Liiiimaaaa, Liiiima, za pól godziny!!!, Huuuuliaaaka najtaniej!!! i tak dalej.
W końcu znajdujemy najbliższy autobus, cena ok., chcemy kupić bilet. Tymczasem w kasie żądają najpierw biletu OD NAS. O co chodzi??
Otóż niezależenie gdzie się jedzie, trzeba wykupić tzw. peronówkę, czyli bilet wstępu na peron...
Uff, udało się.
Wsiadamy.



Niestety wybraliśmy widokowe miejsca na górze, tuż przy szybie...
Najpierw wracamy do Juliaki, gdzie "kanalizacja deszczowa trochę szwankuje":





A później mamy przejazd przez góry.
Nie takie niskie góry:



I jak to w górach: wąsko, ciasne zakręty, przepaście z boku.
Dodajcie do tego mgłę, ciemność, wyprzedzanie na trzeciego i wiarę w nieśmiertelność kierowcy autobusu, a będziecie już wiedzieli, dlaczego nie powinno się kupować miejsc tuż przed przednią szybą...

Odcinek 9, czyli lazy day in Arequipa

do Arequipy dojeżdżamy wieczorem, oglądając przy wjeździe niekończące się slumsy. No cóż, w końcu drugie największe miastu w Peru...
Przed wejściem na dworzec dość ciekawe plakaty: nie daj się oszukać taksówkarzowi, sprawdź, ile powinien kosztować kurs! I poniżej cennik;)
Nasz taksówkarz nie oszukuje, ale za to zaliczamy nocne tankowanie na stacji ;)
W środku nocy zadowalamy się pierwszym lepszym hotelem, jest standartowo, czyli, ciasno, ciemno i niezbyt czysto ;)
Ponieważ chcemy tu zostać ciut dłużej, rano szukamy jakiejś lepszej miejscówki.
Miasto całkiem zadbane, przynajmniej Plaza de Armas:











technologia rejli:



Po raz pierwszy korzystamy z poleconego w "Lonely Planet" hotelu i to jest strzał w dziesiątkę.
W tak luksusowym miejscu jeszcze nas nie było. W dodatku za te same pieniądze, co gdzie indziej.



Jest czysto, słonecznie, normalna pościel i normalna łazienka. I do tego wspólna kuchnia, fajne miejsca do siedzenia. Zostawiamy bagaże i ruszamy w miasto.
W Arequipie jest jeden ważny zabytek: klasztor Santa Catalina, czynny od 1579 roku do dziś. Kiedyś przyjmowano do niego wyłącznie hiszpańskie damy z dobrych dworów i podobna każda z nich wprowadzała się z własną służbą.
wejście do części udostępnionej zwiedzającym:



Niestety wejście kosztuje sporo, ale chyba jest tego warte:





Każda zakonnica miała swoje mieszkanko (nie była to bynajmniej cela)



tu służba gotowała:



a tu prała:



uliczki pomiędzy domami mniszek:











obecnie część klasztoru przeznaczona jest na galerię:



Kolejny punkt dnia to wykup wycieczki do kanionu Colca, nie dojeżdża tam transport publiczny, więc znów jesteśmy skazani na pobyt zorganizowany...
Krzychu umiejętnie zbija cenę, wszystko w folderze wygląda rewelacyjnie. Zgodnie stwierdzamy, że nie potrzebujemy hotelu, wystarczy nam pensjonat, ma być i łazienka, i ciepła woda, i nawet wi-fi...
Kupujemy ;)
Wieczorem jeszcze jeden spacer "na miasto":











Rano bagaże w depozyt i ruszamy do najgłębszego kanionu na świecie...
Dzień 9, czyli zdobywamy najwyższe szczyty (nieważne, że autobusem ;)
Rano budzi nas Raf:
- Widzieliście wulkan za oknem?
Jaki wulkan?!
No cóż, wczoraj go jeszcze nie było ;) a raczej totalnie nie był widoczny.
A dziś, proszę, taki widok z okna hostelu:



Nad Arequipą góruje (ale jak widać, tylko w niektóre dni) wulkan Misti - 5822.
Czynny, a jakże ;)



Na szczęście w czasie naszego pobytu smacznie spał.
Na szczyt Misti można się wdrapać, ale zajmuje to 2 dni.
My znajdujemy nasz wycieczkowy autobus, przedzieramy się przez kilometry slumsów i już jest ładnie ;)
Jest z tych piekielnie drogich peruwiańskich pociągów:



i jeszcze droższych objazdowych wycieczek moto , głównie dla Niemców ;)





wdrapujemy się na płaskowyż, ale nie za wysoko, bo przecież wysoko już jesteśmy ;)











Jesteśmy na wycieczce, więc atrakcje po drodze dla turystów musza być.
Np. hodowla lam ;)







a dookoła lata sobie dzikie:



i mniej dzikie:



Czuć, że jesteśmy wysoko:









pierwszy śnieg tej zimy!



Ciągle w górę:



Zatrzymujemy się na przełęczy:



Nawet tu są handlarze, choć pada, wieje i jest przenikliwie zimno:



Ledwo wysiadłam a autobusu, tak się kręci w głowie:





już tylko taka roślinność występuje:



Chwilowo te 4910 m n.p.m. to nasz rekord życiowy ;)
i zjeżdżamy w dół:



miasteczko w dole to nasz cel na dziś:





Nim jednak dostąpimy zaszczytu wjazdu, musimy zapłacić za wjazd na teren parku narodowego (czy coś podobnego). Prawie 100 zł/głowa... Co prawda na 2 tygodnie, ale my jutro wracamy....



W miasteczku Chivay dostajemy obiad (było nawet ceviche) i zostajemy rozlokowani po hotelech i pensjonatach.
Oto nasz pensjonat:



(na szczęście to ten po prawej )
i znowu sprawdza się maksyma "papier wszystko zniesie". W szczególności piękny opis apartamentu ;)
Nasz ogromny, 3-osobowy apartament:



I ogromna kabina prysznicowa ;)



Na szczęście mamy inną opcję kąpieli – Aquas termales, czyli gorące (baaardzo gorące!) źródła:



Mina Krzycha wyraża wszystko:



Lubię pływalnie z taką woda i takimi widokami !



wieczorem mamy "wieczorek z miejscową kulturą", zaglądamy, uśmiechamy się i idziemy indywidualnie na piwo.
Kolejny dzień to bardzo wczesna pobudka i w końcu kanion!
Czas kończyć opowieść, bo już następna czeka niecierpliwie.
Jakoś to Peru idzie mi jak krew z nosa... No nic, sprężam się zatem:
Dzień 10, czyli El Condor pasa, cokolwiek to znaczy
Pobudka skoro świt. pakowanie, śniadanie.
Śniadanie??
Nie wiem, kto z większym zdziwieniem patrzy na stół. Hiszpanie, czy my.
Stół jest nakryty na 4 osoby (mamy więc przewagę na d Hiszpanią, bo nas jest troje).
Nakrycie to zawiera: 4 małe bułeczki, jedną porcję masła podzieloną na 4 kosteczki o wymiarach 1 cm3 oraz spodeczek z łyżeczką dżemu.
Krzychu grzecznie pyta gospodynię, czy aby na pewno to wszystko jest dla nas ;)
Na szczęście przed nami Kanion Colca ;)
Zatrzymujemy się na chwilę w mijanym miasteczku, gdzie podobno codziennie rano miejscowe dzieci tańczą dookoła fontanny. Ciekawe, czy jak nie ma turystów, to też tańczą ;)



Kończy się asfalt, autobus zapina 4x4, jedziemy dalej









Podobno to pre-inkaskie tarasy uprawne:



I docieramy na najbardziej znany punkt widokowy: Mirador Cruz del Condor.
Wszyscy turyści chcą tu być rano, kiedy kondory korzystają z porannego prądu wstępującego i wylatują do góry z dna kanionu.
Ale na razie kondorów brak.
Ale kanion jest ;)



Oczywiście żadne zdjęcia nie oddadzą ogromu głębokości.
Ściany kanionu wznoszą się z lewej strony na ponad 3200 m nad poziom rzeki, zaś z prawej - na 4200 m. Jest dwa razy głębszy od słynnego Wielkiego Kanionu Colorado, ale wcale nie najgłębszy. Tyle, że ten najgłębszy (też w Peru) jest bardzo trudno dostępny.



rzeczka płynie sobie gdzieś tam, hen, 3 km niżej...





Turystów na szczęście nie za dużo, kanion jeszcze widać ;)





Kondorów nadal brak. Śmiejemy się, że zaraz przyleci jakiś osobnik i zacznie krakać "un sol, un sol" , czyli "jeden sol", i dopiero po zapłaceniu przyleci reszta ;) doskonale wpisywałoby się to w peruwiańskie łupienie turystów ;)





w końcu słyszymy: "El Condor, El Condor!"
no i jest:







Upojeni widokami ruszamy na krótki spacer wzdłuż krawędzi kanionu (oczywiście barierek brak) i odsłaniają się przed nami jeszcze piękniejsze widoki.




















 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra