AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Zdążyć przed asfaltem
czyli Oman 4x4 cz.1


- Oman? To gdzieś w Afryce?
- Do Arabów? Teraz? Nie wrócicie w całości!
- Jagna, a burkę już kupiłaś? I będziesz chodzić dwa kroki za Rafem?
- Będziecie lecieć nad Syrią czy Irakiem? A nie, to w Turcji ostatnio strzelają do samolotów, przepraszam...
Projekt "Oman" nie spotkał się z wielkim entuzjazmem wśród naszych znajomych ;)
Musieliśmy jednak przekonać się na własnej skórze, i z czystym sumieniem możemy powiedzieć: Oman nie leży w Afryce, do samolotów i ludzi się tam nie strzela, a my wróciliśmy w całości.
I był to jeden z najbardziej udanych wyjazdów ;)



PS. Nie odpowiem na najczęściej zadawane pytanie: "skąd wytrzasnęłaś ten Oman?". Po prostu nie wiem ;)

Odcinek 1, czyli jak sójki za morze, ale w końcu wyruszyliśmy.
Idea omańska pojawiła się koło października, do dziś nie wiadomo skąd i jak.
Ponieważ najtrudniej wycofać się z pomysłu, o którym wszyscy wiedzą, nie omieszkałam pochwalić się nim na zielonogórskim motocyklowym piwku.
I dzień później dzwoni do mnie kierowniczka BMW R1100GS, czyli Lilka.
"Słuchaj, wy tak serio z tym Omanem? A nie szukacie towarzystwa może?"
No i teraz wycofać się jeszcze trudniej ;)
Po chwilach zwątpienia (zamachy w Paryżu) Jagna stwierdza w styczniu: o zamachach w Omanie nic mi nie wiadomo, polecimy liniami arabskimi, do swoich strzelać nie będą.
I kupiliśmy 4 bilety Berlin – Doha – Muscat na Quatar Airlines :)
Do tego szybka rezerwacja największego dostępnego 4x4, czyli Toyoty Land Cruiser, kupno przewodnika i mapy (ha, ha...) i mały research online.
Mały research wykazał po pierwsze, że do Omanu wszyscy jeżdżą z małymi dziećmi. Hm. Tego załatwić się raczej już nie da. Trudno.
Pod drugie – noclegi są przeraźliwie drogie. Tu akurat łatwo zaradzić –bierzemy namiot.
Po trzecie – pełza i łazi tam sporo jadowitych zwierzątek. No cóż, będziemy uważać. (ha, ha...)
Po czwarte – Omańczycy jeżdżą jak wariaci. No to pojedziemy w offa ;)
Przed wyjazdem trzeba się nieco poznać, więc umawiamy się na przegląd swoich garaży.
Mamy więc 2 x BMW (Jagna i Lilka), AT (Raf) oraz KTM (Stachu). BMW jak zwykle górą ;)
Wieczorny odlot z "zielonogórskiego" lotniska, czyli Tegel w Berlinie nie mógł odbyć się bez Fassiego. Butelka czerwonego wytrawnego poszła na raz ;) No cóż, czekało nas w końcu 10 dni całkowitej abstynencji...
Quatar Airlines dostarczyło nas bezproblemowo do Muskatu wczesnym lutowym rankiem.
Jedna pani w hidżabie wymieniła nam $$ na riale, druga sprzedała wizę, a trzecia wbiła pieczątkę. Hm, może jednak nie będzie tak konserwatywnie-islamsko?
Znajdujemy swoją wypożyczalnię aut (zwykły, międzynarodowy Budget) , pokazujemy rezerwację i powoli przestawiamy się na arabski tryb działania.
Mija pół godziny.
"Możemy zobaczyć raz jeszcze Pani rezerwację?"
Kolejne pół.
"Już chwileczkę, tylko najpierw znajdziemy samochód tamtego pana".
Stachu przysypia na siedząco, Lilka na stojąco, Jagna przy ladzie. Raf udaje, że nie śpi.
Uff, po dokładnie 2 godzinach dostajemy kluczyki. A dokładniej Jagna, bo rezerwacja poszła z jej karty.
Toyota jest wieeeelka. I o to nam chodziło ;)



Co prawda specjalnie szukaliśmy takiej z manualem, a tu automat. Ale na myśl o powrocie do okienka szybko stwierdzamy: niech będzie.
W tej samej chwili Raf uświadamia sobie brak jakichkolwiek dokumentów oprócz paszportu. Czyli prawa jazdy też. Trudno ;)
Pierwszy przystanek – zakupy żywieniowe. Idziemy na łatwiznę i wklepujemy do GPSa zapytanie o centrum handlowe.
Najważniejszy zakup – kartusze do kuchenki. Niestety te, które były w bagażu Lilki zamieniły się w urzędowe pismo od niemieckiego Zollamtu ;)
Pasujących kartuszy brak, nie zostaje nam nic innego, jak zainwestować 9 riali w nową kuchenkę. Wybieramy znany murmański model:



Do tego kawał blachy oraz węgiel drzewny na grilla (drewno to towar mocno deficytowy) i możemy jechać w dzicz :)
Na razie jednak musimy przedrzeć się przez cywilizację, czyli przemieścić 100 km autostradą.
Zasypiamy po pół godziny, łącznie z kierowcą. Zjeżdżamy na drogę alternatywną, wzdłuż morza. Od razu lepiej.
Zatoka Omańska jakaś zielonkawa:



Miejscowi też jacyś inni:



Kilka fajnych muszli przywiozłam ;)



W końcu zjeżdżamy z autostrady, zaczyna się ściemniać (jest zima, więc około 19 już całkiem ciemno), czas poszukać ustronnego miejsca na nocleg.
Skręcamy w szuter główny, później szuter boczny, myk za górkę. O, tu może być:



i za moment ciemno



Premiera grilla, jagnięcina z kością w roli głównej:



Odcinek 2, czyli pierwsze wadi za nami
Pobudka, kawa pod gołym niebem, ciepły wiaterek zwiastujący jakieś +30 stopni...
Taaaak, dokładnie o taki luty chodziło ;)
Na śniadanie zaznajamiamy się z lokalną florą bakteryjną (to najlepszy sposób na uniknięcie sensacji żołądkowych) za pomocą , hmmm, jogurtu? maślanki? w każdym razie czegoś mlecznego z dodatkiem zielonej papryczki



pakowanie i odjazd:



Jedziemy kawałek drogą 9 na południe, w stronę gór.
Ciekawe, czy ten napis znaczył coś w stylu "obiekty widziane w lusterku są bliżej niż ci się zdaje" ;)



jedziemy szeroką doliną, czyli wadi. Albo ????, jak kto woli ;)
Polski termin to chyba dokładnie ued, ale to oznacza suchą dolinę, która rzadko wypełnia się wodą. Tymczasem po dnie omańskich wadi z reguły coś tam sobie ciurka.
Droga 9 prowadzi dnem Wadi al-Hawasina.



Tyle wody! Woda jest krystalicznie czysta, korzystamy więc z okazji i wypełniamy oba bukłaki prysznicowe.
Mosty w Omanie występują jedynie na najnowszych drogach



Tu już ani śladu po wodzie:







Za miejscowością Ghab mamy pierwszy konflikt mapowo – gps-owy. Czyli jedna mapa pokazuje drogę na lewo, jedna na prawo, a gps obie.
Wybieramy tę bez asfaltu i bardziej krętą ;)





Jagna zaczyna krzyczeć co 100 metrów: stój!
Przecież nie może sobie darować takich pięknych fałdów w skałach ;)



albo takiej niezgodności kątowej pomiędzy warstwami:



i znów fałdy ;)



Droga mało uczęszczana,



choć chyba często równana



Kózki są wszędzie...



Giewont??



Czas na lunch w pięknych okolicznościach przyrody:





Ekspresowy recykling resztek melonów:







Mija nas jedno z niewielu aut, daje po hamulcach i ze środka wychodzi trzyosobowa rodzinka.
Wszyscy zostajemy uwiecznieni na fotach, wypytani, jak nam się podoba itp., itd.
A kobieta na pożegnanie podaje wszystkim rękę. Hm. Coś się nam tu nie zgadza z opisem ;)
Jedziemy dalej:



Kozy są wszędzie:



Na dnie wadi pojawia się nawet woda i nawet są żyjątka-nie-będące-kozami:



Wracamy na asfaltową 9, też jest ładnie



I za Yanqul robimy pętelkę przez Wadi Fidda, bardzo polecane przez przewodnik.
W jedną stronę (wg naszej mapy) powinna być droga n-tej kategorii (cienka, szara kreska na mapie...)
Asfaltu jeszcze nie ma, ale to zapewne kwestia miesięcy ;)



A w drugą stronę piękny asfalt po całości.
Za to mamy pierwszego wielbłąda !





Wracamy do Yanqul, gdzie pomimo sjesty działa knajpa.
Zresztą okaże się, że żadne knajpy nie respektują południowej przerwy ;)
Knajpka bardzo nam się podoba, bo ma obrazkowe menu, zjadamy kurczaka w różnych postaciach, zapijamy świeżo wyciskanym sokiem z mango i płacimy coś koło 25 zł na osobę.
No naprawdę strasznie drogi ten Oman ;)
Ruszamy na wschód, w stronę Prawdziwych Gór (bo te dzisiejsze, to jeszcze popierdółki były, głupie 1000 m n.p.m.).
Niestety znów asfaltem...
Docieramy pod wieczór do Bardzo Ważnego Zabytku z Listy UNESCO: Grobowców Bat.
Trzeba mieć sporą dozę samozaparcia, żeby tu trafić. W terenie brak jakichkolwiek oznaczeń, w przewodniku opis lakoniczny.
Na szczęście Garmin wiedział, gdzie ;)
Nie wygląda to imponująco:



z bliska też:



ani w środku ;)





Tymczasem to najstarsza rzecz w Omanie – ma "jedynie" 3000 lat p.n.e.
No cóż, ani historia, ani zabytki nie są jak widać priorytetem w Omanie ;)
Brak jakiejkolwiek tabliczki, w zasadzie można sobie taką cegiełkę wziąć ze sobą i oczywiście zero ludzi dookoła.
A my mamy przed sobą jakieś 30 km szutru, słońce coraz niżej, więc szukamy ustronnego miejsca.
Pod tą górką będzie OK.
Chłopaki szukają drewna na ognisko:



i montują prysznic na drzewku. Pełen luksus ;)



(Raf mi nie pozwala zamieścić większego zbliżenia ;) )
Dziś wieczorem w roli głównej wołowina z puszki. Tak dobra, że ? zawartości ląduje w pobliskich krzakach ;)
Odcinek 3, czyli gdzieś tu powinno być wadi...
Śniadanie w słońcu uświadamia nam, że chyba będzie dziś grzało.



Nic nas nie goni, powolne śniadanko (tym razem ser z puszki, o niebo lepszy niż wołowina) i ruszamy dalej szutrem



Przerwy na fotki:



podziwianie dziwnych kształtów gór:



Szuter pierwszej kategorii:



W końcu coś się za nami kurzy ;)



A góry coraz konkretniejsze:



Dobijamy do asfaltu i jedziemy wzdłuż ciekawego szczytu, ma koło 2000 m



Dojeżdżamy do Al-Ayn, gdzie podobno znów są grobowce sprzed 5 tys. lat. Tym razem, gdzie one są , nie wie nawet Garmin ;)
Jedziemy na nos, przez suchą rzekę, prawie przez podwórka, nic.
Już prawie mamy zamiar wracać na asfalt, kiedy z daleka widzimy takie coś na górce:



No dobra, to wysiadamy i obejrzymy z bliska:



Stachu wdrapuje się na samą górę, Lilka z boku:



Jagna woli oglądać uławicenie warstw mułowców ;)



Wracamy na asfalt i jedziemy na wschód, pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi:



W ramach przedwyjazdowego researchu znalazłam fajną stronę opisującą ciekawe kawałki Omanu, prowadzoną przez Omańczyka: http://www.omantripper.com
Kilka proponowanych tras mam w kajeciku i teraz szukamy wjazdu do ???? ???? , czyli Wadi Dhum, zwanej też Wadi Damm lub Wadi Dham.
Serio, każda nazwa arabska występuje w 3-4 wersjach angielskich. Na każdej mapie i drogowskazie oczywiście inna. Strasznie to ułatwia szukanie czegokolwiek w GPSie :(
Kierując się opisem z www kończy nam się droga na podwórku ;)
No nic, to może skręcimy jedną wcześniej ;)
Oooo, ładnie jest, dróżka pnie się do góry



a po lewej taka "mała" rozpadlinka w skałach, czyli zapewne Wadi Dhum ;)



Co prawda według opisu mieliśmy wjechać do wadi, a nie oglądać je z góry, ale co tam ;)







Można sobie podejść na sam brzeżek:



i odważnie spojrzeć w dół:



Nasze papierowe mapy w ogóle nie pokazują tej drogi, a GPS ma jakiś kozi szlak. Tymczasem w jednej relacji przeczytałam, że z Wadi Dhum można się przebić do Wadi Ghul. No to jedziemy dalej:



robi się coraz fajniej, coraz kręcej i coraz ciaśniej ;)



Niestety po jakiś 2 km kończymy w małej plantacji palm daktylowych. Ciężko nawet znaleźć miejsce na nawrotkę.
Trudno - wracamy do asfaltu.
A może by tak znaleźć fajny cień pod palmami i skonsumować arbuza? Tam niżej były takie fajne palmy!
Fajne palmy okazały się być jeszcze fajniejsze, bo rosły sobie koło wejścia do ... Wadi Dhum ;)



Wadi Dhum, zaliczane do jednych Az piękniejszych w Omanie, mimo szczytu turystycznego, jest całkowicie puste.
Odkopujemy buty, czapki i ruszamy na krótki trekking w górę wadi. Oczywiście po zaplanowanej konsumpcji ;)
...
Gdzie się tylko da (a da się o dziwo prawie wszędzie), kupuję przewodniki geologiczne.
Ale tylko ten omański zaczynał się taką inwokacją:
"All praise is due to Allah, the Lord of the worlds, and the prayers and peace by upon Prophet Mohammed and his household".
Dalej już było standartowo, czyli głównie o skałach ;)
No może jednak nie do końca, bo jeszcze dedykacja:
"With the phrases of love and the feelings of loyalty, we dedicate this guidebook to our beloved leader His Majesty Sultan Qaboos bin Said, May Allah protect him."
No cóż, Oman jest po pierwsze krajem muzułmańskim, po drugie monarchią absolutną. O jakiś tam parlamentach i demokracjach nikt tam nawet nie wspomina ;)
Według przewodnika geologicznego w Wadi Dhum występują jurajskie i triasowe wapienie.
Bardzo śliskie wapienie, o czym przekonał się Raf ;) Na szczęście mimo upału wzięliśmy buty trekkingowi, sandały byłyby gwarancją co najmniej skręconej kostki.
Początek wadi:



To po lewej to współczesny falaj – system doprowadzający wodę z gór do wsi, w zasadzie taka rynienka. Ten betonowa, ale znaleźć można takie kamienne, sprzed kilku tys. lat. Nadal działają;)



Po drodze dnem wadi mijami kilka małych gajów palmowych:



I małą zaporę :



Za zaporą pokaźne (jak na Oman) zapasy wody, oczywiście idealnie czystej...



Ruszamy w górę wadi. Oczywiście jakichkolwiek znaków czy szlaku nie ma, więc idziemy na wyczucie.
I nie raz i nie dwa zawracamy, bo przejścia brak ;)









Tu na przykład musieliśmy stronę prawą zamienić na lewą:



Każdy skrawek cienia na wagę złota!



W pewnym miejscu potrzebne były liny, na szczęście ktoś je tam zainstalował.



Bardzo wysoko to nie było, ale na tak wyślizganych wapieniach nie było kompletnie gdzie oprzeć stopy







Żyłki kalcytowe, jakby je ktoś od linijki namalował ;)










Mamy nadzieję, że to spadło dawno temu



Po jakiś dwóch godzinach widzimy koniec wadi:



Można wracać ;)





Tu pięknie widać ogrom tej "dolinki"



A tu żyło jakieś zwierzątko:



Hm, w tamtą stronę jakoś przeszliśmy suchą stopą ...



Na koniec kąpiel:



Można wracać ;) Cały , kilkugodzinny spacer nie spotkaliśmy żywej duszy...



Wracamy na asfalt i skręcamy w stronę Bahli. Znów mamy konflikt mapowy. Moja mapa twierdzi, że droga kończy się w Sant, mapa Lilki, że to nie asfalt tylko szuter, a GPS widzi drogę, której nie ma na mapie.
Ponieważ są to góry i cały czas jesteśmy ponad 1000 m n.p.m., możliwe jest wszystko.
Na początku mamy asfalt:



a później już nie ;)



Choć wszystko wskazuje na to, że będzie tam wkrótce...



Chcemy zjechać w ten dół, co go nie widać na zdjęciu ;)



Zjazd był, trzeba przyznać, emocjonujący. Jeszcze lepszy musiał być, nim przejechały równiarki ;)



Kilkunastoma serpentynami zjechaliśmy pół km w dół





Dobrze, że zjazd był w miarę krótki, bo nie bardzo wiedzieliśmy, jak automatem hamuje się silnikiem ;)
Toyota przyśpieszała z górki, aż miło ;)



Zajeżdżamy do Bahli, to całkiem spore miasto, zwiedzanie twierdzy zostawiamy sobie na jutro, bo już zamknięta.
W miejskiej okolicy ciężko znaleźć ustronne miejsce na camp, i jak na złość brak górek.
W końcu, po półgodzinnym krążeniu coś znajdujemy.



Dopiero po rozbiciu namiotów dowiadujemy się, co jest źródłem dochodzącego (na szczęście tylko lekko) smrodku:



W ramach zadośćuczynienia mamy taki zachód słońca:







cdn.
Odcinek 4, czyli wodzimy młodzież omańską na pokuszenie ;)
Wstawanie świtem według Jagny nie ma żadnych zalet.
Lilka jest innego zdania i może potem pokazać ładny wschód słońca:



Postanawiamy jednak wstawać nieco wcześniej. Krótkie urlopy mają ten minus, że są krótkie. A tu chciałoby się jak najwięcej zobaczyć ;)
Wybitnie przeszkadza w tym wieczór, który zapada przed 19. Czy w zasadzie o 18 musimy już kończyć jazdę.
Oczywiście wieczorne posiedzenia przy ognisku też mają spore zalety, ale niestety znikła jedna z nich.
Nie mamy już grama alkoholu, ani szans na zdobycie najmarniejszego piwka... :(
Dziś nieco cywilizacji, czyli miasto Bahla.
Odzwyczailiśmy się prawie od widoku ludzi ;)
W Bahli zwiedzić można fort, których w Omanie są chyba dziesiątki, ale ten należy do tych najważniejszych.



Fort pochodzi z ok. 1000 roku, ale w dużej mierze jest rekonstrukcją.



Częściowo kamienny, częściowo ... gliniany?





Mury to po prostu mieszanka piaski, gliny, słomy i muszli... Niezbyt odporne to na deszcz.
Podobno co kilka lat należy nakładać nową warstwę.
Fort jest w środku kompletnie pusty:







Nie licząc szkolnej wycieczki ;)



Mamy wrażenie, że dla chłopaków to my jesteśmy największą atrakcją fortu ;)





Nauczyciel nie jest do końca zadowolony z frajdy, jaką chłopaki mają ze zdjęć z Lilką ;)



Trudno ;)
Obchodzimy fort dookoła





Oglądamy resztki murów obronnych:



oglądamy miasto:



W Omanie bardzo ważną częścią architektury są drzwi i furtki. Prawie każde miasto takie symboliczne "wrota do miasta":



A wychodząc z fortu mamy resztki starej zabudowy, z tego samego budulca:



Przypuszczam, że takie gliniane domki były jeszcze zamieszkane ze 20-30 lat temu, bo w zasadzie nie ma starszego "współczesnego" budownictwa.
Zgodnie stwierdzamy, że kultury i zabytków starczy, wracamy w góry ;)
A przed nami najwyższe omańskie góry, czyli Jabal Shams, który ma przeróżne wysokości, zależnie od mapy ;), ale mniej więcej 2990 - 3100 m n.p.m.
Najpierw kawałek asfaltem:





Mijamy opuszczoną wioskę Ghul, zajrzymy tam na powrocie. Ghul to taki żeński demon podobno ;) Wioska tak wkomponowała się w zbocze, że ledwo widać:



Pauza na kafej, czyli kontynuacja murmańskich tradycji ;)



Tam, tam jak pojedziecie, to będzie taki zaje...sty widok. Tak przynajmniej nam się wydaje, że mówił ;)





Koniec asfaltu, ale równiarki już pewnie jadą ;)





Hm, tę górę chyba już widzieliśmy, tylko z drugiej strony ;)







do góry, do góry...



Raf: hmm, mieliśmy sprawdzić, jak się automatem hamuje silnikiem, przecież jakoś musimy stąd zjechać później...
Ale ma razie dojechaliśmy tu:



Widok z góry na Wadi Nakhr, albo po prostu Wielki Kanion Omanu.



To jedyne miejsce przygotowane pod turystów, jest nawet barierka ;)



Oczywiście 100 m dalej można bez przeszkód podejść do samej krawędzi.



Żadne zdjęcie nie pokaże ogromu tego kanionu. Ponad 1 km w dół...





Dół kanionu też jest osiągalny, prowadzi tam nawet szlak turystyczny.
Zresztą jest to jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Omanie, o czym świadczy parking. Było tam co najmniej 10 aut!





Na samym końcu krawędzi położona jest malutka wioska Al Khateem, skąd też można zrobić sobie spacer nieco poniżej krawędzi kanionu





Nawet jest oznakowanie!



Wioska zamieszkała:



a mieszkańcy bardzo przyjaźni:



Czas wracać 1,5 km w dół.



 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra