AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Zdążyć przed asfaltem
czyli Oman 4x4 cz.2




Jagna znajduje w schowku grubaśny Manual Land Cruisera, testujemy wszystkie możliwe tryby jazdy po górach, ale żaden nie powoduje hamowania silnikiem ;)
W końcu Raf wrzuca tryb "ręczny" i jedziemy na pierwszym (no czasem drugim) biegu w dół.





Rowerzyści?? Tak wysoko? W tej temperaturze? Podziwiamy...



Wracamy do Wadi Ghul i opuszczonej wsi Ghul. Jest po drugiej stronie wadi, za rzeką i dość ciężko trafić.



Do tego naprawdę trudno wypatrzyć niewielką furtkę w płocie otaczającym meczet, a za nim ścieżkę do wioski.
Turysta naprawdę musi chcieć ;)
Ruiny wioski Ghul:





A po drugiej stronie współczesna wioska:



Nie mam pojęcia, kiedy wioska została opuszczona, ale obstawiam, że było to w drugiej połowie XX wieku ;)





Zjeżdżamy do miasta Al Hamra, gdzie siadamy w pierwszym lepszym Coffe Shopie, czyli barze.
Już wiemy, że nie ma co pytać o menu. I tak będzie tylko kurczak z ryżem w wersji hinduskiej lub pakistańskiej ;)
Wbrew minie Jagny, jedzenie było bardzo dobre:





Nadszedł wiekopomny moment. Toyota pokazuje rezerwę.
Minęliśmy dziesiątki stacji, ale na żadnej nie wyświetlały się ceny, więc będą one dla nas niespodzianką ;)



Prawie 102 litry.
Dokładnie 15 riali i 600 bahtów.
156 złotych.
Jesteśmy w raju :)
Odcinek xxx, czyli coś dla żeńskiej części społeczeństwa ;)
Odcinek dla bab, bo będzie o modzie.
Arabska moda jest różna od tej naszej.
A arabska konserwatywna (czyli m.in. omańska) różni się totalnie ;)
I jak to zwykle w krajach muzułmańskich, mężczyźni ustawili się znacznie lepiej.
Omańczycy, jak jeden mąż, noszą długie, przewiewne i nieskazitelnie białe koszule zwane diszdaszami.
Są one obecne w wielu krajach Zatoki Perskiej i po rodzaju kołnierzyka od razu wiadomo, z jakiego kraju przybył delikwent.



Te omańskie mają u szyi (mówiąc po staropolsku) kutasik ;) zwany furakha. Zwykle jest perfumowany ;)
Obowiązkowe nakrycie głowy to kumah (albo kuma) czyli okrągła czapeczka we wzory. Dużo rzadziej jest to chusta zawiązana na czubku głowy.



Strój taki jest idealny na upały, które latem dochodzą do 45-48 stopni w cieniu.
Pod diszdaszą nie ma bielizny w naszym rozumieniu, ale panowie powinni mieć na biodrach cienką bawełnianą przepaskę chroniącą przed ... powiedzmy , że przed zbytnim okazywaniem entuzjazmu dla płci przeciwnej ;)
A tu ściąga, jak rozpoznać typa po jego diszdaszy ;)



Kobiety mają "nieco" trudniej. W domu mogą ubierać się w co chcą, ale na zewnątrz powinny wychodzić w płaszczu zwanym abają. Z reguły czarny (w ten upał!), ale co nowocześniejsze Omanki dopuszczają inne kolory.
Kobiety w abajach potrafią być niesamowicie piękne i kształtne, niestety kobietom zdjęć nie wypada robić, więc muszę się posiłkować netem
Takie Omanki to raczej tylko w Muskacie:
http://www.latestasianfashions.com/wp-content/uploads/2013/03/Abaya-fashion-20131.jpg">

Ale taką można było już bez problemu spotkać w sklepie:
http://fashion360.pk/wp-content/uploads/2014/02/Abaya-Plan-Islamic-Overstated-Fashion-1.png
Kobiety w Omanie prowadzą auta, pracują, studiują, choć zapewne na wiele rzeczy potrzebują powalenia ojca czy też męża.
Jest nawet pierwsza pilotka Omanka:
http://www.timesofoman.com/uploads/imported_images/2015/06/27/dtl_24_5_2015_8_52_33.jpg">

A młodzież oczywiście odchodzi od tradycji i zdarzają się chłopaki w dżinsach zamiast diszdaszy ;)



A na koniec co nieco o naszych strojach.
Nikt od zagranicznych kobiet nie wymaga zakrycia włosów, ani specjalnego "zakrytego" stroju.
Jednak wszystkie przewodni proszą o uszanowanie tradycji i ja się z tym zgadzam.
Zapakowałam więc długie spodnie, spódniczkę za kolano i koszulki z rękawami.
Szorty były w użyciu wyłącznie podczas trekkingu (miejscowych tam nie było prawie wcale), a w miejscach publicznych (sklep, restauracja) miałam na ramionach dodatkowo szal.
Lilka zdecydowanie mniej się przejmowała ;)
Nie spotkały nas nigdy żadne uwagi, głupie miny ani oglądanie się zbytnie mężczyzn.
No może troszkę ;)

wracamy do odcinka 4 ;)
Najedzenie w Al Hamrze jedziemy na północ z myślą o noclegu gdzieś w Wadi Bani Awf, polecanym przez wszystkich, i co najważniejsze : BEZ ASFALTU! No, przynajmniej nie było w 2015 ;)
Początek asfaltowy, ale niczego sobie, bo serpentynami wspinamy się 1000 m w górę.
Widzimy parking PEŁEN aut. Dziwne.
Widok ładny, bo jesteśmy na przełęczy:



Ale czemu wszyscy zawracają na tym parkingu?
No tak, bo dalej droga wygląda tak:



Jeeee! W końcu kawałek porządnego offa!



Ale jakoś inne auta nie podzielają naszego entuzjazmu i nikt nie rusza naszym śladem ;)



W końcu widzimy jakiegoś SUVa, który usiłuje nas dogonić ;)



Wszystko pięknie, tylko zaczyna zapadać zmrok, a tu nie ma nawet 2 m2 płaskiego na namiot :)



No nic, jedziemy i rozglądamy się ;)



Doganiamy jakiegoś miejscowego Pick-upa:



Gdzie tu się rozbić? A raczej: gdzie tu zjechać autem??



Widzimy w oddali małą oazę i zjeżdżamy do niej. Ewidentnie wjeżdżamy komuś na podwórko...
Podwórko bardzo klimatyczne, trzeba przyznać:



Pan siedzi i zawija ... koszyk chyba?



Niestety nie jesteśmy się w stanie dogadać z panem , a on raczej nie zachęca nas rozbicia się. Trudno, wracamy do góry ;)





W końcu, widzimy kawałek płaskiego, choć ewidentnie pomagał tu spych ;)
Nieważne, Toyota i 2 namioty się zmieszczą ;)
Jesteśmy po prostu na poboczu drogi, ale jazda po ciemku nad przepaściami raczej nas nie bawi, a zapewne jutro będziemy dostawać skrętu szyi od widoków ;)
Rozbijamy się, jest nawet kłoda robiąca za ławeczke ;)



Stachu idzie na rekonesans i szybko wraca zwijając się ze śmiechu.
Okazuje się, że dosłownie 100m dalej, za górką, jest najprawdziwsze boisko i właśnie traw na nim mecz.
Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony – my obecnością boiska w środku gór, czy chłopcy dziwnymi ludźmi rozbijającymi namioty przy drodze ;)
Boisko w całej okazałości już za dnia ;) :



No to co, kafej?



Układamy się spać z myślą, że nikt przecież po nocy po takiej drodze jeździć nie będzie. Taaaa...
cdn.
Odcinek 5, czyli jak nie z jednej strony, to z drugiej ;)
W nocy minęło nas co najmniej 10 aut. Zakładam , że to miejscowi, bo chyba nikt inny nie odważyłby się jechać tu po ciemku ;)
W nocy widzimy poświatę gdzieś w dole, pewnie to wieś, dla której zbudowano to boisko.
Poranne widoki całkiem ładne:



Po analizie GPSa oraz map (gdzie cały wczorajszy offowy odcinek to jakieś 4 mm) dochodzimy do wniosku, że jesteśmy niedaleko zjazdu do wsi Bilat Sayt i to pewnie stamtąd ta poświata.
Ta dróżka powyżej zapewne prowadzi do wsi:



Słońce zaczyna oświetlać wyższe partie gór (wstajemy nieprzyzwoicie rano, koło 7):







W przewodniku piszą, że Bilay Sayt to najpiękniejsza wieś w omańskich górach. No to chyba zboczymy z głównej drogi, żeby to zobaczyć ;)
W czasie śniadania mija nas wojskowy łazik, a za nim wloką się żołnierze w pełnym rynsztunku. Niestety strasznie machają rękami, kiedy chcemy im zrobić fotkę ;)
Mają piękne maskujące mundury, moro idealnie zlewa się z górami, łącznie z chustami na głowie ;)
Ruszamy w górę:



Mijamy boisko:



Swoją drogą, niezłe prace ziemne trzeba było uskutecznić, żeby tyle płaskiego tu zrobić ;)
Okazuje się, że za pierwszych zakrętem jest zjazd na Bilat Syat. Jedziemy:





Przy tej drodze na lewo spaliśmy ;)







Bilat Syat w całej okazałości:



Ze wszystkich stron otoczona górami, piękna oaza:







Kto znajdzie minaret?



ciut starszej zabudowy:



Krótka sesja foto:





Jechaliśmy tu chyba pół godziny, a ciągle widać to boisko w oddali:





Wracamy do "drogi głównej":





Piękna rozpadlina w ziemi, czyżby to Snake Canyon, który mamy w planie?







Całkiem stromy odcinek w dół:







Ale ciężko ten odcinek nazwać trudnym ;)









Objeżdżamy spory wąwóz:





Po jakieś godzinie docieramy do wejścia do Kanionu Węża, czyli Wadi Bimmah. Czas rozprostować nogi ;)



Snake Canyon to jedna z ciekawszych rzeczy w Omanie.
Niestety w całości niedostępna "przeciętnemu" turyście, bo wymaga umiejętności nurkowania oraz zakładana lin.
My jednak chcemy dojść, dokąd się tylko da ;)
Przy wejściu do kanionu ciekawa tabliczka:



Nie wyglądało to na cmentarz...
Kanion jest naprawdę wąski i wysoki, jest dość chłodno i oczywiście cień ;)







Kanion jest bardzo ciekawy geologicznie, niestety opis w przewodniku geologicznym, który kupiłam (a było nie oszczędzać, tylko kupić porządny niemiecki, było!) jest tak nic nie warty, że wkurzam się do dziś.



Są tu skały prekambryjskie, z okresu tzw. "snowball earth" czyli czasu, kiedy nasza planeta była całkowicie pokryta lodem.
Tylko nie pytajcie mnie, które to...
Być może te brązowe na górze...



To szare, cholernie śliskie po którym idziemy to wapienie formacji Hajir, często występują w nim złoża ropy



Wchodząc do kanionu należy dokładnie przeanalizować ilość chmur na niebie.
Już zwykły deszcz powoduje kompletne zatopienie kanionu w pół godziny. Ze wszystkimi turystami w środku ;)



Stachu, jak na prawdziwego turystę z zachodu przystało, nie rozstaje się z butelką coca-coli ;)





Te wszystkie zakola w wapieniach wyżłobiła woda...



Ta dam! To byłoby na tyle ;) Za tym "kamyczkiem" jest niżej o jakieś 4 m. Zejść by się może i dało, ale wejść z powrotem na pewno nie.



Cała czwórka obchodzi głaz ze wszystkich obu stron:



No nie ma przejścia i już...



Może jednak?





Niestety...



No to wracamy...








Jeszcze raz wyślizgane wapienie:





i powrót na parking.



Patrząc na mapę – zrobiliśmy w 2 godziny jakieś 500 m w linii prostej ;)
Ciekawe, jak daleko zajdziemy od drugiej strony?
Ładujemy się w Toyotę i jedziemy kilka km na drugi koniec Snake Canyon.
Kanion z góry – taka sobie "szczelinka"



Zjeżdżamy w dół:





Wejście "od drugiej strony" znacznie większe. I nawet kilka samochodów stoi przed, znaczy, jakieś inne turysty przyjechały ;)



Początek lajtowy:





pół godziny łazi za nami małe koźlątko i strasznie zawodzi:



Zaczynają się solidne kamulce:



Skaczemy z kamyczka na kamyczek:



Ślisko jak cholera:



i jeszcze bardziej ładnie ;)



Stachu z nieodłączną coca – colą:



Lewą? Prawą?







Zdarzyło nam się nawet minąć ze 2 Niemców ;)



Woda...



Robi się trudniej:



Hmmm...



Coraz trudniej...



I to by było na tyle dla turystów bez lin...



Nawet, gdybyśmy przeszli, to dalej trzeba przepłynąć przez w pełni zalaną jaskinię, czyli umieć nurkować ;)
Ale i tak było super.
Podziwiałam niemieckich emerytów dzielnie skaczących przez skałki ;)
Wracając natykamy się na stadko kóz, sikających do strumienia z którego wszyscy turyści korzystają ;)



A tu krótki filmik, co się dzieje w kanionie, kiedy pada. Tam gdzie płynie ta rzeka, stała nasza Toyota. Na szczęście wtedy nie padało ;)
pa4AV7YkKmU
A my wracamy do Wadi Bani Awf:





i wyjeżdżamy po 2 dniach na asfalt:



Omańczycy na swoim blogu polecali mało znane miejsce: Wadi Al Abyad (???? ????????)
Mamy rzut beretem, więc odbijamy w bok
po kilku km asfaltu wjeżdżamy do bardzo szerokiego koryta rzeki.
Wypełnionego drobnymi otoczakami, gdzieniegdzie płynie trochę wody.
Raf tylko się uśmiecha, zapina 4x4 i jazda ;)
Jedziemy w głąb, jak daleko się da ;)



Znajdujemy miejsce, gdzie wody jest więcej.
Będzie kąpiel!



Jesteśmy chyba w raju.
Woda idealnie czysta. Idealnie ciepła. A nad głową palmy ;)



Dookoła żywej duszy, można ubrać normalny strój kąpielowy;)



Niezbyt to może ekologiczne, ale każdy zaczyna od szamponu ;)
Stacha dorwała telefonicznie robota, ale z zasięgiem tu kiepsko:



A później wylegujemy się po szyję w rzece.
Auć! Boli!



Rybki robią pedicure i manicure ;) Szczególnie uwielbiają zadrapania i ranki ;)
Wszystko dobrze, kiedy szczypią w dłonie czy stopy, zdecydowanie mniej przyjemnie, jak gryzą w brzuch ;)
Melon, arbuz, kawa...
Aż ciężko nam się zebrać z powrotem do auta ;)



Powrót – jazda z ułańską fantazją ;)



Na nocleg znajdujemy niewielką dolinkę ze strumyczkiem. Ale widać, że dolinka wypełniona jest otoczakami, czyli strumyczek bywa ogromną rzeką ;)
No cóż, oby nie tej nocy ;)



Jesteśmy hen, hen za wsią, a tuż po zmierzchu słyszymy nawoływania do modlitwy chyba z trzech minaretów na raz...

cdn.
Odcinek 6, czyli mała przerwa w braku cywilizacji
Wieczorem przy ognisku omawiamy dalsze omańskie plany, czyli przemieszczenia się do innego kawałka kraju, nad Ocean Indyjski. Liczymy ile dni mamy do "zagospodarowania" i uświadamiamy sobie, że NIKT nie wie, o której odlatujemy. Kart pokładowych nie mamy, bo nie ma jak wydrukować , biletu też nie ;)
Pada propozycja, aby po drodze zajrzeć na lotnisko i się dowiedzieć (wydało się nam to prostsze od kupowania karty do telefonu z dostępem do sieci) , ale na szczęście okazało się, że przewidujący Stach wysłał maila z danymi do kumpla i tenże kumpel nam odczytał ;)
Przemieszczamy się jakieś 200 km na wschód, po drodze musimy i tak przejechać przez stolicę. Postanawiamy się zajrzeć do jedynego otwartego dla obcokrajowców meczetu w Omanie.
I przy okazji największego w kraju.
Wielki Meczet zbudowano na życzenie sułtana w latach 1995-2001, czyli to całkiem świeży zabytek ;)



W zasadzie to całkiem spory kompleks.
Otwarty dla "niewiernych" zaledwie kilka godzin dziennie, za to za darmo.
Oczywiście obowiązuje "skromny strój" dla obu płci, a kobiety muszą mieć zakryte nogi, ręce oraz włosy. Na wszelki wypadek przy wejściu stoi Omanka, która pomaga we "właściwym" owinięciu głowy.
Nie powiem, żebym była zbytnio zadowolona z efektów :(



Choć nie lubię barokowego przepychu i złotych zdobień, to muszę przyznać, że meczet robi wrażenie.









Sala dla kobiet, oczywiście skromniejsza io mniejsza niż męska, bo kobiety rzadziej zaglądają do meczetów:



Dziedziniec chroniony przed słońcem:



wejście do meczetu głównego, czyli sali męskiej. Oczywiście bez butów.



Na czas zwiedzania przez turystów rozwija się niebieski dywan:



Podeszła do nas przemiła młoda Omanka – wolontariuszka i poopowiadała o meczecie i zapraszała na kawę w "przymeczetowej" kawiarni.



Mnóstwo zdobień, ornamentów, złoceń, ale mimo wszystko jakoś to do siebie pasuje i ma styl:



w takim zagłębieniu przemawiał kiedyś imam, dzięki temu jego głos lepiej się rozchodził:



Meczet ma sporo "naj" w sobie: największy dywan, o wymiarach 60x70, ważący 21 ton, utkany przez 600 Iranek w ciągu 6 lat, oraz największy żyrandol z kryształami Swarovskiego ;)



Nasz przewodniczka z niekrywanym żalem stwierdziła, że w Emiratach rok temu sprawili sobie jeszcze większy...
Fota po wyjściu:



miejsce do ablucji przed modlitwą:





Męczące te zabytki ;)



po wyjściu szybko zmieniamy ciuszki na lżejsze ;) nie mam pojęcia jak tutejsze kobiety dają radę w tych czarnych abajach... A przecież mamy zimę!
ruszamy na wschód autostradą:



do miasta Muttrah, które słynie z suku, czyli arabskiego targu
przy okazji ma port dla "skromnych" prywatnych łódek:



a tu tradycyjna omańska łódź:



Suk niestety mocno "pod turystów"



choć ciut miejscowych też było ;)



ale przynajmniej sprawnie zakupiliśmy prezenty dla rodziny ;) oraz najbardziej omańską rzecz na świecie – kadzidło.
to na pierwszym planie przypominające ziemniaki to suszone cytryny:



Muttrah oczywiście ma też fort:



i małą promenadę nad Zatoką Omańską:



woda idealnie czysta, mimo portu!
Obiad w restauracji (pierwszej i ostatniej), zgodnie stwierdzamy, że jutro znów przydrożny bar ;)
I ponownie kawałek autostradą. Z ograniczeniem do 120 km/h. Ciekawe, czy fota przyszłaby do Polski ;)



Nuuudna ta autobana i pusta. w dodatku, nasza Toyka ma zamontowane (obowiązkowe, ale głowę dam, że każdy Omańczyk od razu to wymontowuje) urządzono, które piszczy przy przekraczaniu 120 km/h. Horror ;)
OOO, ocean widać w końcu!



Zajeżdżamy do jednego z "must see" w Omanie, czyli sinkhole, oficjalnie Hawiyat Najm Park.
Sinkhole to po prostu dziura w ziemi. A geologicznie ;) tłumacząc: cenot, czyli jaskinia krasowa (w wapieniach), nad którą zapadł się strop. Z reguły okrągła.
Ładne to:



i dosłownie 100 m od brzegu oceanu, a ze słodką wodą. Można się kąpać, a wstęp free ;)
jedyny minus to wycieczka szkolna, jak to szkole wycieczki – nieco jazgotliwa ;)



Kąpie się niewielu, bo niewielu umie pływać ;) My umiemy ;) W końcu przydaje się ta maska do nurkowania, którą Raf wcisnął do walizki ;)



Wycieczka szkolna, ale bynajmniej nie Omańczyków, tylko Pakistańczyków, których wielu mieszka w Omanie. Mają swoje szkoły, świątynie (niektórzy to Hindusi).



Selfie musi być ;)



Starczy tego tłoku, jedziemy w offa ;)



Ruszamy w stronę Wadi Dayqah, gdzie chcemy znaleźć nocleg nad jakąś wodą. Na razie wody nie widac ;)



Piękna droga kończy się w centrum wioski, dalej wadi można eksplorować tylko na nogach. Wycofujemy się więc, niestety wszędzie jakieś farmy, osły, zero fajnych miejsc na biwak



w końcu widzimy ładną drogę w bok, jest nawet na gpsie, jedziemy.
O, jest nawet woda i coś jakby kamyczkowa plaża. Tak, to jest to!
I już w ciemności szybki grill z jagnięciną w roli głównej:



Jagnięcina z kością na arabskim chlebku... Mniam!







 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra