AGea-geologia logo
OFERTA NADZÓR BUDÓW O FIRMIE KONTAKT
     
 
PO GODZINACH
 




PO GODZINACH


Zdążyć przed asfaltem
czyli Oman 4x4 cz.2




Odcinek 7
Budzi nas wschodzące słońce. Trzeba wstawać, nim sięgnie namiotu



Rzeczka ułatwia poranną toaletę:



jest nawet coś jakby spiętrzenie – idealne na kąpiel



co prawda znów rybki podgryzają, ale powoli się przyzwyczajamy:



Słońce w pełni, czas się zwijać



Drogą, której nie ma na mapie jedziemy w teoretycznie dobrym kierunku, zobaczymy, gdzie wylądujemy





Na dziś mamy w planie kolejne wadi: Wadi Shab. Pod tą romantyczną nazwa czai się podobno jedno z najładniejszych omańskich wadi, ale też tych bardziej popularnych.
W pozostałych wadi ludzi praktycznie w ogóle nie było, więc cóż może znaczyć tutaj "popularny"? 10 osób?
O święta naiwności!
Nie wzięliśmy pod uwagę, że jest tutejsza niedziela, czyli piątek ; )
Z błędnego myślenia wyciągnął nas już parking przy "ujściu" wadi (w końcu to dolina rzeki, cóż, że wyschniętej).
Na drugi brzeg trzeba dostać się łódką, czyli dać nieco zarobić miejscowym ; )





Flaming dla turystów :



Po drugiej stronie wysiada i spacer w górę wadi. 45-minutowy. W temperaturze też bliskiej 45 stopniom ; )
Omański rolnik – chyba już na wymarciu, bo komu by się chciało przy tych petrodolarach...



Jak zwykle widoki powalają:



Deep water oznaczała jakieś 1,5 m , no ale Omańczycy w ogóle nie potrafią pływać ;)



Najbardziej śmieszyło nas to, że co 100 m była tabliczka "zakaz kąpieli" , a co jakieś 200 m "kąpiel wyłącznie w przyzwoitych strojach". To jak w końcu, można, czy nie?
Ścieżka prowadziła jak zwykle w skałach, to czasem wykutych:



Było dość wąsko i kiedy natknęliśmy się na wycieczkę francuskich emerytów, tylko westchnęłam "o matko!". Tymczasem dostałam po nosie – nie mogłam ich dogonić !



Tu chyba raczej "nie pływać", nieważne w czym:





Oznaczenie szlaku, wielce pomocne, bo czasem naprawdę nie wiadomo, na którą skałkę skakać:



Pierwszy basen (przed wyjazdem długo się zastanawiałam, jak będą wyglądać te "pool" ):



Pierwsi już się rozkładają "nad brzegiem"



ale my idziemy do końca:



Tu kończą wszyscy Omańczycy, bo w górę trzeba przepłynąć jakieś 100m, później znów jest płytko. Taka segregacja : )

My na szczęście umiemy pływać, więc płyniemy. Co prawda potem jest gorzej, bo trzeba przejść jakieś 50 m po bardzo ostrych kamyczkach, za płytko , żeby płynąć. Raf idzie w płetwach : )
a na końcu efekty specjalne – można wpłynąć do jaskini. W zależności od poziomu wody może to wymagać nurkowania. Na szczęście dla mnie, dało się wpłynąć z głową NAD wodą, wąskim tunelem. Nie powiem, żeby płynięcie przesmykiem o szerokości może 60 cm i skałą tuż nad głową było miłe dla kogoś, kto ma lekką klaustrofobię ; )
No ale jesteśmy w środku:



Jest tu mały wodospad i można skakać na linie.
Nasze drugie w życiu selfie:



Kurczowo trzymam się skały, bo dna nie ma ; )



Wracamy na poprzednio upatrzoną pozycję i spęczamy ze dwie godziny w trybie: 10 min na skałce (aua, parzy!) 30 min w ciepłej idealnie czystej wodzie.



Miejscowe dziewczyny kąpią się inaczej :



Stachu musi oczywiście skoczyć:



I ogólnie jest tu niesamowity tłok (jak na omańskie wadi)



Wymoczeni, wracamy po śladach:





Wracając, spotykamy na parkingu JEDYNYCH motocyklistów, jakich widzieliśmy w Omanie. W sumie, to chyba mają właśnie (jest luty, przypominam), szczyt sezonu. bo nie wyobrażam sobie, że jeżdżą w lecie, kiedy bywa +48 !





A my przemy dalej na wschód, na oceaniczną plażę. Taki sobie wymarzyliśmy nocleg!
Po drodze zajeżdżamy do ośrodka badań nad żółwiami. To jedyne miejsce, gdzie można legalnie popatrzeć na żółwice, które tu w ogromnych ilościach składają jaja. Na szczęście te odcinki plaż są teraz rezerwatem i można tam wejść jedynie z wycieczką.
Wykupujemy taką na 21 (jak będzie ciemno) i szukamy ładnej plaży na nocleg.
Bezpańskie? Pańskie?





Niestety nad brzegiem wieś ciągnie się za wsią, w końcu znajdujemy jednak swój kawałek plaży:



Choć miejscowi z pobliskiej wsi zaglądają:



i w sumie wieś za rogiem, ale cóż...



Rozbijamy się, kolacja, rozmowy...
"a wiecie, że miałem larwę pod skórą?
"że co??!!"
"no takie długie coś, pewnie w tej rzece mnie dopadło"
"i co zrobiłeś????"
"Cejrowskiego nie oglądaliście? trzeba wyciągnąć i tyle.."
Tyle Stachu. Mnie jakoś przeszła ochota na kąpiele w tej ciepłej, czystej wodzie...

Już za ciemnego udajemy się do ośrodka żółwiowego. Przewodnik fajnie opowiada o żółwich zwyczajach, tłumaczy zasady (żółwicy nie można wystraszyć, bo nie złoży jaj) i ostrzega, że jest "niski sezon na żółwice". Ale może się uda.
Udało się, choć były tylko trzy:



Pewnie na foto nic nie widać ;)
Żółwica miała ok. 70 cm długości, kopie sobie dół na plaży i składa jaja, po czym zakopuje. Wychodzi na ląd tylko raz do roku, a jaja składa dokładnie tam, gdzie się urodziła.



Kopie ;)



A kraby czekają tylko na odejście żółwia, żeby dobrać się do jaj....



Zrobiła, co miała i wraca do oceanu...



a przewodnik barwnie opowiada wszystko raz jeszcze:



A my wracamy na nasz kawałek plaży.
cdn.
Odcinek 8, pełen nowych wrażeń
Sen na plaży jest zwykle długi i miły.
Bywa jednak nieoczekiwanie przerwany.
"Agaaaaaa!!!!!!! Agaaaa, apteczkę dawaj"
Widzę Lidkę biegnącą w kierunku naszego namiotu.
"Co się stało??"
"Stacha coś ugryzło w wodzie i mocno krwawi"
Cholera. Szybko szukamy apteczki, waciki, dezynfekcja, bandaż. Stach jednak zwija się z bólu, a rany leci dziwna piana.
Brodził po plaży, poczuł silne ukłucie i tyle.
Nie mamy pojęcia, co to mogło być.
Szukam czegoś przeciwbólowego, ale pacjent już prawie wyje z bólu, w dodatku traci czucie w stopie.
A za chwilę w całej nodze.
Cholera. Nie mamy pojęcia co robić. U nas 112, a tu?
Szpital. Ale gdzie? Miasto było jakieś 60 km wcześniej, a tu same chaty rybackie. Czy Stach wytrzyma te 60 km? Bo zaczyna się słaniać i przestaje cokolwiek czuć w dolnej części ciała.
Nagle, jak z niebytu wyłania się starszy człowiek w galabiji i turbanie. Patrzy, co się dzieje i zaczyna machać w stronę kolejnej wsi, wyrzucając z siebie potok słów po arabsku.
Niewiele myśląc, pakujemy siebie i jego do auta, a on machając pokazuje, gdzie jechać. Toyota piszczy niesamowicie (nie jedziemy wszakże do 120 km/h, załączył się alarm), Stach jęczy, arabski staruszek wszystkim sposobami tłumaczy...
Mamy nadzieję, że tłumaczy, jak dojechać do szpitala.
cdn.
I piskiem opon wkraczamy do wsi, klucząc między budynkami.
Na końcu wsi duży budynek z flagą i arabskim napisami. Równie dobrze może to być szkoła, jak i policja...
Na szczęście – jednak to szpital. Nasz przewodnik wbiega do środka, wraca z lekarzem i wózkiem.
Ufff.
Dookoła Stacha lekarz, pielęgniarka (strój ma ciekawy...), nasz przewodnik no i my. Lekarz mówi po angielsku , Stachu nie, Raf i ja usiłujemy tłumaczyć.
Zwykle nie mamy problemów z dogadaniem się po angielsku, ale lekarz używa prawie wyłącznie terminów medycznych i irytuje się, że nie wiemy o co chodzi.
Jedyne znane nam termin to "heart attack" oraz "blood pressure". to drugie zresztą zaraz się przydaje, bo ciśnienie spada...
Rana zostaje zaopatrzona (a później w Polsce chirurg wyciągnie z niej jeszcze to i owo...), surowica "na wszystko" podana, podobnie antybiotyk.
Zostaje obserwacja, czy pacjent wraca do żywych. Na szczęście surowica wydaje się być dobrze dobrana, bo ciśnienie i kolory na ciele Stacha wracają do normalnych.
Ufff. UUUFFF!!!!
Po godzinnej obserwacji dostajemy woreczek z lekami, karteczkę o dawkowaniu i możemy wyjść. Rachunek wyniósł całe 70 zł. Oczywiście mieliśmy wszyscy ubezpieczenie.
Wracamy do naszych porzuconych namiotów, oczywiście nic nie zginęło.
Dziękujemy naszemu wybawcy



Stach może już nawet ustać na nogach!
Kładziemy go na karimacie i zwijamy biwak.
Nawet nie chcemy myśleć , co mogło by się stać, gdyby nie ten człowiek i szpital. Na pewno sami byśmy tego szpitala nie znaleźli, zresztą kto przewidziałby szpital w takiej wioseczce?





A co w ogóle było przyczyną? Do końca nie wiemy, pewnie nie wiedział też lekarz (Nie miejscowy tylko Hindus). Być może wiedział miejscowy, ale nie byliśmy w stanie się dogadać.
Sądząc z otworu, jakie to "coś" zostawiło w nodze, oraz fragmentów pozostawionych w ranie była to płaszczka, a dokładniej jej kolec jadowy.
Podsumowując – nie polecamy brodzenia w wodzie Oceanu Indyjskiego, przynajmniej w Omanie ;)
Musimy nieco zweryfikować plany – Stachu z tą nogą daleko nie ujdzie, choć oczywiście twierdzi , że absolutnie wszystko już w porządku i nic mu nie jest.
Postanawiamy odwiedzić ostatnie już wadi, za ta bardzo turystyczne – tzn takie, gdzie można podjechać pod prawie samą wodę i nie trzeba daleko chodzić.
Zaczynamy w zasadzie już wracać, po kierujemy się na wschód:



Na szczęście nikomu nie chciało się siku:



Przejeżdżamy przez kilka wsi i miasteczek, gdzie zmorą są progi zwalniające, dość zakamuflowane i dla osobówek wymagające czasem jazdy bokiem, po jednym kole...



Lilka wykorzystała czas do udokumentowania drzwi omańskich, które stanowią bardzo ważny element architektury i są chyba najbardziej ozdabianym elementem budynków:







No i na bogato:



Posilamy się w pakistańskim Coffe Barze, gdzie kawy nie ma, jest tylko herbata:



I generalnie jakoś nic nie ma, dostajemy jednak jakieś fajne kanapki na ciepło.
Wadi Bani Khalid (???? ??? ????) to chyba najbardziej zagospodarowane wadi, jakie widzieliśmy. Jest nawet knajpa!



Chodnik parkingu kończy się dość szybko i dalej trzeba iść kawałek wzdłuż współczesnego falaja, czyli korytka doprowadzającego wodę z wadi do wsi.



Na szczęście tłumów nie ma



jest (jak na wadi) strasznie głęboko, nawet kilka metrów, więc pływających w zasadzie brak



Miejscowi kąpią się na płyciźnie:



My oczywiście nie odmawiamy sobie kąpieli , choć woda nie jest tak przeźroczysta , jak w innych wadi – pewnie zmącona po weekendzie. Oczyma wyobraźni widzę atakujące mnie robaki, więc tylko płynę, przestojów nie robię ;)
Tu na szczęście gryzą nas tylko znajome rybki



Wymoczeni i pozbawieni martwego naskórka opuszczamy Wadi Bani Khalid.
Przed nami kolejne "must see" Omanu.
Oman to ogromny kraj, gdzie zaludnienie koncentruje się na górzystej północy, którą właśnie objeżdżamy. Później jest długie "nic" czyli kamienno-żwirowa pustynia przez którą wiedzie jedna drga asfaltowa. I później jeszcze kawałek cywilizacji w postaci enklawy Salalah o subtropikalnym (wilgotnym!) klimacie. My się tam nie wybieramy, bo szkoda nam czasu na 2000 km pustki.
Ale wśród tej kamienno- żwirowej pustki, będącej częścią pustyni Rub' al Khali (????? ??????) jest także piękny, piaszczysty kawałek, zwany Wahiba Sands.
Zresztą Rub' al Khali , czyli po polsku "pusta ćwiartka" to największa na świcie pustynia piaszczysta, czyli erg.
Na erg należy przyjeżdżać na zachód słońca. Żaden Photoshop nie jest potrzebny ;)
Zajeżdżamy do Bidiyah, które jest "bramą" do Wahiba Sands. Można je przejechać, tyle , że po drugiej stronie nie ma nic i trzeba wracać.
Nie mija 5 minut, jak zatrzymuje nas miejscowy, oferujący swoje usługi.
Trzeba przyznać, dość sprytnie: "Wy jesteście z północy. Po śniegu to może umiecie jeździć, ale po piasku na pewno nie!".
Nie dajemy mu jednak zarobić. Pokładamy zaufanie w Rafie, robiącemu 40 tys. rocznie suzuki jimny, który twierdzi: piach to piach. Jak umiem jeździć w piachu na budowach to i tu dam radę.
Co prawda Land Cruiser jest "ciut" większy, w automacie , ale co tam ;)
Jedziemy!



Przez całe Wahib Sands wiedzie taka oto droga, zabawa zaczyna się dopiero po zjechaniu w bok:



Ponieważ zaczyna się powoli zachód słońca, znajdujemy fajne miejsce na biwak, a szaleństwa w piachu zostawiamy na jutro.



Całe Wahiba Sands pokryte jest wydmamy barchanowymi jak z obrazka:







Raf idzie zobaczyć, co jest za szczytem tej wydmy





oczywiście kolejna wydma:



Proszę Państwa, oto ripplemarki, czyli zmarszczki wiatrowe:



Lepiej tu nie zostawać na dłużej:





Można tak stać godzinami i patrzeć, bak wiatr bawi się piaskiem:



Lilka ze Stachem już budują dom:



a my robimy trzecie w życiu ustawiane zdjęcie ;)



Szybko robi się kompletnie ciemno, Stachu jakoś przeżył dzień, ale pada dość szybko, Raf też i wkrótce zostaje wieczór na babskie rozmowy. O czym? Oczywiście o podróżach.
I chyba dla kontrastu Lilka snuje opowieść o pokonywaniu Syberii zimą pewną ciężarówką...
cdn
Odcinek ostatni, czyli na koniec było gorąco...
Wieczorem namawiam rafa na sen pod gołym niebem (niestety nie ma rewelacyjnego gwiaździstego nieba, bo jest pełnia), ale Raf twierdził, że na pewno oblezie nas kupa robactwa i skorpiony.
No cóż, skorpionami mnie przekonał.
I chyba ciut miał rację, bo rano dookoła namiotu kupa śladów zwierzątek, choć życia na pustyni nie widać ani trochę.











Lilka i SDtach na porannym foceniu:



Nasz obóz za wydmą:



Spaliśmy przy "głównej drodze" ale nic nas nie minęło nawet



postanawiamy zjechać z tej głównej drogi, ale zbytnio zaszaleć też nie można pożyczonym autem z niezbyt terenowymi oponami.
Staramy się więc jechać po śladach



Na wielkie szaleństwo po wydmach jednak nie możemy sobie pozwolić. Co nie znaczy, że nie było momentów, gdzie Jagna solidnie piszczała ;)
Trochę lansiarskich fot:



Nie wiem, co te wielbłądy tu jedzą i co piją:



Jak zwykle miejscowy nas pozdrawia i życzy wszystkiego dobrego:



po "szaleństwach" pustynnych zajeżdżamy do Nizwy, gdzie znajduje się dość znany fort oraz duży targ. W końcu trzeba nabyć jakieś pamiątki dla rodziny ;)
Kawałek starego miasta:



Fort od środka:





No ileż można zwiedzać ;)



widok na miasto:



Chyba najciekawszy zabytek, kilkusetletnia armata:





oraz ciekawe tabliczki na WC:





Idziemy na targ. Raf zamiast omańskiej czapeczki wolał tradycyjną arafatkę ;)



Ja wynajduję księgarnię, gdzie wyhaczam przewodnik geologiczny po Omanie. Rychło w czas ;)
Okazuje się jednak nie wart swojej ceny. Omańczycy zdecydowanie mało jeszcze wiedzą o swoim kraju...
Brama wyjazdowa z Nizwy:



Mamy z Rafem taką tradycję, że w ostatni dzień wyjazdu musi padać. Nieważne, czy jest się w Afryce , czy w Azji. Musi. W Omanie też.
Chmury po południu zatem nadciągają. Idzie wieczór, szukamy miejsca na biwak.
Jednak na wszelki wypadek jeszcze się nie rozbijamy, bo to koryto rzeki.
Najpierw grill. Tym razem kurczak



Kończymy pieczenie w deszczu, a z konsumpcją przenosimy się to Toyoty.
I zmieniamy szybko miejsce biwaku, bo jednak koryto rzeki po deszczu staje się rzeką ;)
Na szczęście pod wieczór przestaje padać, rozbijamy namioty. To jedyny wieczór, kiedy przy ogniu siedzimy w polarach ;)
Rano wczesna pobudka, szybkie pakowanie i jazda na lotnisko. mamy do niego 100 km autostradą.
A na niej nie lada atrakcja, wojsko omańskie po manewrach zwija się do koszar.



A trzeba przyznać, że Omańczycy w arafatkach moro w otwartych pojazdach... Jest na co popatrzeć ;)
Lilka zafascynowana wojskiem (albo wojskowymi ;) ) wychyla się aż z auta, żeby zrobić foty.
I oczywiście nie mija 10 minut, jak wyprzedza nas wojskowy gazik i każe zjechać na bok.
Szlag!
"Po co Pani te zdjęcia? w Jakim celu? itp. itd."
A do tego za kierownicą Raf – bez prawa jazdy...
Wojskowi proszą o dokumenty nasze i auta. Rzucam im wszystko co mamy, łącznie z moim dowodem osobistym i prawem jazdy. Uff, nie zauważają braku Rafowych dokumentów...
Ja się tylko modlę, żeby nie kazali nam jechać na jakiś posterunek i tłumaczyć – w sumie mogą nas spokojnie zamknąć na 48 h i żegnaj samolocie...
Wojskowi najpierw chcą zarekwirować Lilki aparat, później już tylko kartę, Lilka w krzyk, że ma tam wszystkie zdjęcia z wakacji, krzyk oczywiście po polsku, bo angielskiego nie zna...
Nie wiem, jakim cudem, ale staje na skasowaniu zdjęć przy wojskowych i jesteśmy wolni...
uff...
Jeszcze tylko przebrnąć przez Muskat na lotnisko – drogowskazy sobie, GPS sobie, w końcu jedziemy na azymut na wieżę lotów ;)

Siedzimy w samolocie do Dohy. I podziwiamy z góry kraje "nieco" bogatsze od Omanu.



Ale to chyba tylko kwestia czasu. No i cen ropy ;) kiedy Oman będzie równie bogaty.
Jeśli zanęciliśmy Omanem – śpieszcie się.
Póki ludzie traktują turystów jak dobro narodowe i zostały jeszcze jakieś szutry ;)

 
PO GODZINACH
 
 
 
   
Ta strona (jak większość stron w internecie) używa cookies, czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne możesz dowiedzieć się tu.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Jeśli chcesz, możesz zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.

Projekt i wykonanie: Tadeusz Mazeno Dzięgielewski mazeno@op.pl 2014

badania geotechniczne, usługi geologiczne, geolog, geologia, zielona góra